Artykuły

Kobiety Beniowskiego

"Z Beniowskiego" monodram Krystyny Maksymowicz pod opieka Ireny Jun w Teatrze Kameralnym w Szczecinie. Pisze Artur D. Liskowacki w Kurierze Szczecińskim.

Wystawiać "Beniowskiego" - arcybogaty, skrzący się inteligencją i dowcipem poemat dygresyjny Juliusza Słowackiego - nawet, a może zwłaszcza, kiedy to jedynie monodram - to prawdziwe wyzwanie. Wobec literackiej tradycji ("Beniowski" jest wielopiętrową polemiką z Mickiewiczem), zaniedbań rodzimego teatru (sięgającego po ów poemat rzadko; spektakli Mieczysława Kotlarczyka z lat 40. nikt już nie pamięta, a błyskotliwa adaptacja Adama Hanuszkiewicza z 1971 r. w Narodowym, z tytułową rolą Daniela Olbrychskiego, też odeszła w niepamięć) i językowej maestrii tego dzieła.

TAK więc próba podjęta przez Krystynę Maksymowicz, pod opieką Ireny Jun - bodaj ostatniej na polskiej scenie aktorki i reżyserki, która poetycką klasykę z takim zapałem na tejże scenie usiłuje ocalać - musi intrygować. Budząc apetyt, a i niepokój, że będziemy mieć do czynienia z topornym brykiem z wieszcza.

Powiem od razu: monodram na scenie Kameralnego nie zaspokoi oczekiwań na nową, odnoszącą się na przykład do naszej współczesności inscenizację poematu. I może rozczarować tych, którzy spodziewać się będą śmiałej interpretacji któregoś z rozlicznych wątków i tematów opowieści o barwnym XVIII-wiecznym szlachcicu. Ale mogę uspokoić tych, którzy skłonni są przypuszczać, że ten "Beniowski" w miniaturze to okolicznościowa chałturka, sklecona bez poszanowania dla owej pięknej poezji.

Maksymowicz i Jun przygotowały przedstawienie skromne, można rzec: pełne pokory wobec rozmiaru dzieła i skali przedsięwzięcia, ale zarazem świadome swoich ograniczeń i żartobliwie zdystansowane w stosunku do podjętego zadania. A przy tym bardzo staranne, żywe w formie i uczciwe w traktowaniu poetyckiego słowa.

Wszystkie jego niuanse brzmieniowe - rytm, rym, fraza, melodia- ale i sensy zostały tu zachowane. Maksymowicz najwyraźniej cieszy się nimi, pięknie mówiąc piękną polszczyzną, dając tym samym mnóstwo radości widzom. Rzadko dziś przecież - w teatrze, niestety, też! - mamy do czynienia z tak dobrze podanym, klarownym i bogatym językowo polskim tekstem. Na naszej scenie dominuje maniera telenowelowa: pseudonaturalna dykcja, "filmowe" mamrotanie, a i zwyczajny brak umiejętności mówienia wiersza - wynikły z niedostatku rzemiosła oraz ogólnego, postępującego kryzysu tzw. kultury wysokiej.

"Beniowski" mówiony przez Maksymowicz - z wyraźnie i od początku zaznaczonym, bo też i obecnym w samym dziele, dystansem wobec tego, o czym się tu opowiada (podkreśla go dodatkowo formuła "didaskaliów" - jakimi opatruje się w spektaklu poetycki tekst, dopowiadając widzom "na stronie", czym jest "futor", "klin", ale też i kim był sam Beniowski - ów Kazimierz Zbigniew z dzieła Słowackiego, i ten historyczny, Maurycy) - to strofa wartka, precyzyjna i komunikatywna ("chodzi o to, żeby język giętki, powiedział to, co pomyśli głowa" - że zacytuję najbardziej znany fragment poematu), urodziwa i dźwięczna. Dźwięczna, bo nie bez kozery -o czym szerzej za chwilę - taką rolę grają w monodramie (grając także jako instrumenty) - tybetańskie misy. Ich organiczny dźwięk jest wielobarwny i mocny, wysoki i czysty.

Maksymowicz - na co dzień: członek zespołu Teatru Współczesnego - za bardzo może czasem podnosi głos, może jej ton mógłby być niekiedy naturalniejszy, ale nie ulega wątpliwości, że mówi "Beniowskiego" z całą znajomością rzeczy.

A jaki to "Beniowski"? Ujmując rzecz żartem (obecnym zresztą mocno w jej inscenizacji)- sfeminizowany. Kanwą przedstawienia są bowiem trzy postaci i wątki.

Narzeczonej Beniowskiego, lirycznej heroiny - Anieli, dzikiej i godnej - kozaczki Swentyny oraz Madonny z Ławry Poczajowskiej - najświętszego miejsca zachodniej Ukrainy (ten ostatni wątek- piękny zresztą - pochodzi z mało znanej, niekanonicznej wersji poematu). Maksymowicz ma dla każdej z nich inny tembr i sposób prezentacji. Delikatnie tylko aranżuje ruch i scenę, skupiając się za to na słowie - jak ktoś, kto opowiada o innych, trochę nimi będąc, ale nie wychodząc z roli narratora. Portreciki wychodzą z tego zgrabne, wyraziste; szczególnie - dynamiczna, chmurna Swentyna.

Wracając zaś do tybetańskich mis. Zdać by się mogło, że pomysł, by stanowiły one oprawę - muzyczną i scenograficzną - tego akurat spektaklu, jest ryzykowny. Nie te klimaty, nie te światy. Ale okazuje się, że wibrujący, pełen poezji, tajemniczy dźwięk mis - na których gra Zofia Komołowska, a które ożywia czasem również Maksymowicz - świetnie do nastrojów i stepowo-romantycznej dramaturgii pasuje. Parę prostych, teatralnych chwytów - uderzenie w gong albo sypanie migdałów do misy - wyczarowuje chwilami -na mało funkcjonalnej, niestety, i niezbyt kameralnej scenie Kameralnego - urokliwe i groźne, poetyczne przestrzenie tamtej, dalekiej w czasie Ukrainy, którą opiewał Słowacki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji