Artykuły

Potrzeba lotu

Z górą dwadzieścia lat minęło od ostatniej warszawskiej inscenizacji "Peer Gynta". To było w 1970 roku, w reżyserii Macieja Prusa, nad sceną Teatru Ateneum ulatał Roman Wilhelmi. Bodaj pierwszy raz wtedy widziałem go na scenie. A do dziś brzmi mi w uszach każde słowo, każdy gest opowieści o pościgu na koźle za renem.

Czemu przez lata nikt do "Peer Gynta" nie sięgał? Czemu nikt nie zainteresował się tą niesceniczną, romantyczną bajką o strzelcu niosącym radość, oczyszczającym siedlisko czarów z czarnoksiężników i złośliwych tworów, o wielkim łgarzu zmyślającym "niezliczone ciekawe historie". I czemu naraz dziś dwóch młodych ludzi, z dwóch stron świata, na dwóch warszawskich scenach równocześnie próbuje się z kozłem?

Musi być coś takiego w powietrzu. Widać społeczna atmosfera nie chce już żelaznej konstrukcji, czytelnej aluzji, melodramatycznej pointy. Coś w nas domaga się lotu. Na scenie Teatru Nowego z "Peer Gyntem" próbuje się Waldemar Zawodzinski. W Teatrze Studio na scenie kameralnej tę samą sztukę wystawia Amerykanin David Schwaizer.

Amerykanin jest starszy. Dysponuje znakomitą obsadą. Porusza się bezbłędnie w nowoczesnym, antykonwencyjnym stylu przejść od bezpośredniości do kreacji. Sam teoretyzując swą inscenizację powiada, że aktorzy analizują elementy legendy.

Waldemar Zawodziński podjął ryzyko scalenia. Jego spektakl stara się wprowadzić widza w atmosferę baśni. Służą temu piękne scenograficzne rozwiązania: efektowna studnia, w którą spoglądający na proscenium aktorzy ukazują swe odbicia w lustrze wody wyciętym w górnej części fermu, odsuniętego w głąb sceny. Ten obraz spektakl otwiera. Potem będą prześliczne sceny z ptakami, zabawne kostiumy trolli, aż po finałową plastyczną kompozycję, gdy Solvejga zza hen, hen w głębi sceny ukrytych krosien przemawia do odchodzącego Peera.

Scenograf i reżyser w jednej osobie: nie zdołał jednak scalić poszczególnych obrazów. Nie zapanował nad aktorami, a ukryć trudno, że Robert Rozmus wykrzykujący teksty Ibsena w Teatrze Nowym nie wytrzymuje konkurencji migotliwie wrażliwego i zdystansowanego Wojciecha Malajkata, którego w pewnych partiach wspiera pełen autoironicznej siły komicznej Zbigniew Zamachowski.

David Schwaizer robi bowiem z aktorami, co mu się żywnie podoba. Fragmenty roli Gynta "analizują" wszyscy mężczyźni, Z kolei matką i Solvejgą na przemian jest w tym spektaklu Teresa Budzisz-Krzyżanowska.

Nie ulega wątpliwości że ten spektakl stanowi duży sukces aktorski zespołu Teatru Studio. Wcale jednak nie musi to być sukces koncepcji reżysera. Wiele mówiąc w programach o swych poglądach i planach Amerykanin pokazuje bowiem dobrą technikę i przyzwoitą współczesną średnią. A Zawodziński?

Przypuszczam, że temu młodemu reżyserowi o coś więcej chodzi. Choć jeszcze nie umie tego scalić, choć nie panuje nad aktorami - jednak z jego scenicznej wizji "Peer Gynta" łatwiej było odczytać to, co w Teatrze Studio było najwyżej do domyślenia; że mianowicie jest to bajka o czasie.

0 jego zwolnieniach i przyśpieszeniach.

I o związku między rytmem historii a czasem osobistym. Tym czasem, który Peer spędza w górach i tym, w trakcie którego tańczy, z ludźmi na cudzym weselu. Przychodzą takie chwile karnawału, gdy historia rusza z galopa: zjada króli, bieli włosy trzydziestoletnim ministrom, z których oczu wyglądają trolle ambicji, w których uszach brzmią podszepty zawiści, którym w ciągu minut upływają lata.

Czy to nie takie dziś nadeszły chwile? A skoro historia nasza pędzi na wyimaginowanym koźle za wyśnionym - renem jakże się tu dziwić, że nas teatry chcą unosić w góry?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji