Artykuły

Rozdawaliśmy autografy i besitto, czyli buziaczka

Teatr Ósmego Dnia wrócił właśnie z Wenezueli i Kolumbii. Pokazywał tam swoje plenerowe przedstawienie "Arka". Z Ewą Wójciak, aktorką i dyrektorem Ósemek, rozmawia Ewa Obrębowska-Piasecka.

Ewa Obrębowska-Piasecka: Podobno spotkały Was mrożące krew w żyłach przygody...

Ewa Wójciak: To się zdarzyło drugiego dnia naszego pobytu w Caracas. Dobrze, że tanim kosztem dostaliśmy taką lekcję od razu. Ostrzegano nas, że są napady, żeby nie nosić przy sobie pieniędzy, aparatów fotograficznych. Poszliśmy na spacer, wysiedliśmy z metra tuż pod hotelem (dosłownie 200 metrów) na takiej ulicy, gdzie się właśnie likwidowały stragany. Szliśmy grupą i widać było, że nie jesteśmy miejscowi. Nagle zobaczyłam, że naprzeciwko stoi facet z wymierzonym we mnie pistoletem. Najpierw myślałam, że to jakiś wygłup... Potem oni (bo poza rewolwerowcem byli też inni) zaczęli nas szarpać i to było bardzo nieprzyjemne. A w pewnym momencie przestraszyłam się naprawdę, bo zobaczyłam policjanta w kamizelce kuloodpornej, który... uciekał.

Jak to się skończyło?

- Skupili się na Jacku [Chmaju z zespołu "Ósemek" - przyp. red.], który szedł jako ostatni. Stanął pod ścianą, podniósł ręce, zabrali mu pieniądze, których nie miał dużo, i rum, który właśnie kupiliśmy. Tyle. Serdecznie zareagowali przechodnie. Starsi państwo odprowadzili nas do hotelu, przepraszali...

I Wy tam graliście na ulicy?

- Graliśmy w takim parku... A publiczność i spektakle wynagrodziły nam wszystko: i napad, i cały smutek, który wynikał z tej podróży - bo to smutne kraje pełne kontrastów. Z jednej strony ludzie leżą na ulicach, mieszkają w śmietnikach, a z drugiej są potwornie bogate osiedla otoczone drutem pod prądem. Nie czułam się dobrze, mieszkając tam w eleganckim hotelu. Ja w ogóle nie lubię być turystką.

A jaka jest ta publiczność?

- Tak jak tam nie gra się nigdzie. To jest nie do opisania. Wcale się nie dziwię, że artyści uwielbiają tam występować: mimo tego, że jest niebezpiecznie, że nie zarabia się dużo. Publiczność przychodziła z dwugodzinnym wyprzedzeniem, a po spektaklach długo dawaliśmy autografy i besitto - czyli buziaczka. Oglądało nas po 7-10 tys. ludzi. Reagowali bardzo entuzjastycznie, nie tylko na sceny widowiskowe. Wielka owacja rozległa się podczas sceny z palącymi się walizkami i książkami. Widać było, że to jest dla nich żywe, ważne doświadczenie.

Poznaliście jakieś tamtejsze teatry?

- Najważniejsze okazało się spotkanie z teatro comunidades - to takie teatry społeczne, dzielnicowe. Aktorzy podeszli do nas po spektaklu, rozmawialiśmy z nimi długo. Jeden z nich - clown Henrry - zabrał nas do siebie. Ruszyliśmy w piekło. Takiej biedy nie znamy, nie doświadczamy. Ona ma tam też szczególny charakter: wytworzyła obyczaje, wychodzi na ulice, teatralizuje się jakoś. Ale jest przede wszystkim potworna.

Kiedy weszłam do tego teatru - biura właściwie, bo oni grają na ulicy - to się po prostu popłakałam: maleńki pokoik, pełne zacieków ściany, stary komputer... Nie mają grosza, robią to wszystko con amore.

Henrry rodził się w cyrku. W zespole ma dzieciaki i starszych chłopców, których - gołym okiem widać - wyrwał ulicy w ostatniej chwili. Nauczył ich szczudlarstwa, sztuczek, solidnego cyrkowego rzemiosła. Było w nich wszystkich mnóstwo ciepła, przychodzili się przytulać, okazując w ten sposób przyjaźń, serdeczność.

Bez tego spotkania pobyt w Bogocie były bardzo jednostronny. Głupia jest tam rola Białego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji