Artykuły

Powolne ciemnienie malowideł

Grzegorzewski prowokował, rozbijał przyzwyczajenia, drażnił. Opór, jaki wzbudzały jego wizje, właściwie go cieszył; dopiero pod koniec życia zaczął nań reagować alergicznie. Ale to wszystko już za nami. Po śmierci artysta ogromnieje, w ostatniej próbie jego wytopów wióry odpadają, zostaje czysty kruszec - pisze Jacek Sieradzki.

Pójdę raz jeszcze na ostatni spektakl Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym. Na szalony dyptyk. Jego pierwszą część wypełnia monolog pijanego artysty, napisany przez córkę reżysera: monolog słabeusza i mocarza, obsesjonata i kpiarza, natręta i causeura, którego wyzwolona z okowów trzeźwości wyobraźnia błądzi po horyzoncie, to zamazując kontury rzeczywistości, to wydobywając je w jaskrawych barwach, bełkotliwa i bezbłędnie trafna. A druga część nosi chmurny tytuł "Drugi powrót Odysa", ale jest teatralnym strzępkiem, a z "Powrotem Odysa" Wyspiańskiego łączą ją ledwie znaki i sygnały: obcość tułacza w odzyskanej Itace, wściekła chęć wystrzelania z łuków wszystkich intruzów, płaskich i nic nierozumiejących wyrobników życia, chaos i bezradność, samotność, pogodzenie z Charonem płynącym już przez Styks.

Pójdę raz jeszcze, choć wzruszałem ramionami po premierze. Nazbyt ostentacyjny zdał mi się autorski egocentryzm, zmora dzieł Grzegorzewskiego z ostatnich lat. Jego wizje zawsze były osobiste, dawniej jednak ich horyzonty nie zwężały się tak dalece do spraw bezpośrednio własnych: do samotności artysty w gruboskórnym świecie, świadomości odchodzenia, indyferentyzmu uczuciowego, bezsilności, poczucia krzywdy i niedocenienia. Co więcej, nie towarzyszyła im neurotyczna otoczka: połajanki z dziennikarzami i złośliwie zbywające wypowiedzi na konferencjach prasowych, nieustanne zapowiedzi zakończenia kariery.

Grzegorzewski doprowadzał celebrację swojego outsiderstwa do niebezpiecznie kabotyńskich granic - choć nie sposób było mieć wątpliwości, że go ono autentycznie boli. Niemniej jak tenor w operze wyśpiewuje frazę "chodźmy stąd, chodźmy stąd", stojąc w miejscu, tak inscenizator obsesyjnie wysyłał widowni komunikat: odchodzę, będę sam, nie jesteście mnie warci, nic nie rozumiecie, do widzenia, żegnam was, żegnam, żegnam...

Ale odszedł. I to nagle zmieniło sens wszystkiego.

Śmierć jest bezwzględnym rozpuszczalnikiem egocentryzmów - bo jakie ego dotrzyma jej placu? Które "ja", żeby nie wiem jak rozdęte i napuszone, nie ustąpi pod zrównującym ciosem? Weryfikacja, która przychodzi, jest bezlitosna, ale przynajmniej kasuje różne nieważne głupstwa, przedtem tak uciążliwe. Maksyma "de mortuis nil nisi bene" nie jest jedynie nakazem kurtuazji; ona odzwierciedla stan rzeczy. Liczy się to, co "bene" - reszty po prostu nie ma.

Grzegorzewski prowokował, rozbijał przyzwyczajenia, drażnił. Opór, jaki wzbudzały jego wizje, właściwie go cieszył; dopiero pod koniec życia zaczął nań reagować alergicznie. Ale to wszystko już za nami. Po śmierci artysta ogromnieje, w ostatniej próbie jego wytopów wióry odpadają, zostaje czysty kruszec. I niepokój: może zbyt słabo ceniliśmy Wyspiańskiego naszych czasów? Malarza i człowieka teatru, weryfikatora wielkich mitów, zdzieracza patyny ze szczytnych haseł i przenikliwego obserwatora nikczemności współczesnych (choć wyrażającego obserwacje w sposób daleki od doraźności)? Któż go zastąpi przy budowie niedokończonego Domu Wyspiańskiego, w próbach odkurzania Joyce'a i innych zapomnianych na półkach awangardy, w brawurowych ucieleśnieniach scenicznych Różewiczowskiej liryki? Znów powiększą się obszary nieuprawiane, zarastające chwastami. Proszę nie wierzyć okolicznościowym formułkom: "wychował pokolenia ludzi teatru i widzów, nauczył ich wrażliwości i otworzył na piękno...". Nikogo nie wychował. Nie ma spadkobiercy. Żadnego.

Aliści przynajmniej mógł przez ćwierć wieku bez specjalnych katastrof prowadzić w Polsce teatry. Wyspiański, którego szanowano, ale do krakowskiego teatru nie wpuszczono, miałby mu czego pozazdrościć. Ulga.

Jego żywe wciąż przedstawienia w repertuarze Narodowego, na które krzywiliśmy nosy, gdy powstawały, właśnie teraz na chwilę zajaśnieją blaskiem - gdy będą odnoszone nie do pamięci o największych jego arcydziełach tkwiących nam pod powiekami, tylko do tej pustki po nim, która rysuje się na horyzoncie. Śmierć twórcy ma tu gorzko-paradoksalną moc ożywczą - krótkotrwałą, bo teatr trwa krótko.

Trzeba iść. Jeszcze raz zobaczyć teatr-Itakę po kosmicznym wybuchu, gdzie fotele leżą rozrzucone jak wokół leja po bombie, a dekoracje płoną sztucznym, scenicznym ogniem. Obraz ruiny piękna albo inaczej: ruiny, która jest i będzie pięknem. Jeszcze raz zawiesić wzrok w tym universum, zanim ogarnie go mrok, który on dobrze znał i nawet wziął do tytułu jednego z przedstawień - powolne ciemnienie malowideł.

Na zdjęciu: scena ze spektaklu "On. Drugi Powrót Odysa".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji