Artykuły

Wspaniałe widowisko vs pompatyczny kicz

"Zmierzch bogów" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Aleksandra Skorupa w portalu Książek i Żebrak.

Opuszczając deski opolskiego teatru odczuwa się pewien zawód. Jest to spowodowane monumentalizmem formy, która momentami zdominowała istotę przekazu. Trudno wtedy zauważyć koherencję, a sensy nikną w gąszczu obrazów.

Film Viscontiego rozpoczyna scena nakrywania do stołu. Kleczewska również pokazuje uroczystą kolację Essenbecków z okazji urodzin barona Joachima - seniora rodu. Stół wprawiony w ruch, wirujące postacie, ubrane w jednolite garnitury, podkreślające przynależność do grupy współczesnych biznesmenów czy polityków. Wyróżnia się natomiast Joachim, który w swym staromodnym ubraniu rezprezentuje "stary porządek". Znakiem utraconego ładu jest ponadto ogromny żyrandol - relikt przeszłości w nowoczesnym społeczeństwie. Sytuacja podkreśla brak punktów stałych w otaczającym świecie i nostalgię za tym, co bezpowrotnie utracone.

Motyw ten w filmie powraca jeszcze dwukrotnie, dekonstruując coraz bardziej więzi rodzinne. Kleczewska natomiast pomija trzecią "scenę stołową", w której Martin pozostaje sam i mimo rozkoszy, pochodzącej ze zdobytej pozycji, jego gesty przywódcze są puste - wszak rodzina przestała istnieć. Być może brak tego "kadru" pokazuje, iż zmierzch kolejnych bogów jest nieustanny, ciągle pojawiają się nowi i nigdy nie wiadomo czy będą lepsi, czy grosi od poprzednich.

"Pustka" pierwszej sceny zostaje później zastąpiona rozbudowaną inscenizajcą. Przemieszczeniem się elementów, zmianą rekwizytów, wreszcie pojawieniem się kontenera imitującego laboratoryjny, wręcz sterylny pokój, co buduje dystans i powoduje, iż widz ma wrażenie, że obserwuje chemiczny świat, automatycznych ludzi. Atmosfera spektaklu została ponadto doskonale podkreślona wspaniałą muzyką, między innymi Richarda Wagnera - ulubionego kompozytora Viscontiego.

Visconti ukazywał upadek mieszczaństwa i dominację propagandy: nazizm jako siłę destrukcyjną, obejmującą wszystkie aspekty życia. Jest to jednak skutek postępującego rozpadu tradycji, a nie jego przyczyna. Przedwojenna arystokracja nie dostrzegała, a raczej nie chciała dostrzec problemów, z którymi zmagała się większość Niemców, a z którymi to problemami obiecała "rozprawić się" nowa ideologia. Przestrzeń Kleczewskiej z kolei jest nieokreślona, wręcz ahistoryczna, uniwersalna. Pomimo tego reżyserka nie pozbawia spektaklu kontekstów i echa współczesności, zachowując przy tym schemat fabularny filmu.

Jaki jest więc świat "Zmierzchu bogów"? To świat, w którym dominują antagonizmy, zaciera się granica między ofiarą i katem, człowiek niszczy i jest niszczony. Dostrzegamy topos theatrum mundi, kiedy to postacie wydają się być marionetkami podlegającymi określonej modzie.

"Bóg umarł" - odnosi się wrażenie, że słowa Friedricha Nietzschego dochodzą do nas niemal z każdej strony. Być może jednak Bóg został zabity przez człowieka. Warto przypomnieć esej Heideggera "Cóż po poecie", w którym autor mówi, iż brak Boga jest równoznaczny z tym, że żaden Bóg nie skupia już na sobie świata ludzi i świata rzeczy w sposób oczywisty. Ponadto Bóg nie jest już kreatorem, nie nadaje sensu, czego konsekwencją staje się brak fundamentu i stałego oparcia dla człowieka współczesnego. Transcendencją stała się teraz praca i władza. Współczesny absolut nie wymaga już szacunku dla życia czy jakichkolwiek więzi międzyludzkich. Zbrodnia staje się naturalna, oznacza brak skrupułów, a wręcz przyzwyczajenie. Zło jest wszechobecne - nawet wypierane ze świadomości w końcu się ujawnia. Pojawia się pytanie o to, w jakim stopniu wypływa ono z wnętrza człowieka, a w jakim jest uwarunkowane "czynnikami zewnętrznymi"? Zarówno Visconti, jak i Kleczewska wskazują, iż zło tkwi w człowieku. Można więc odnaleźć pewną analogię do "Jądra ciemności" Conrada, kiedy człowieka stawia się w sytuacji granicznej i sprawdza jego reakcje. Conrad pokazywał, iż przed złem nic nas nie uchroni: ani metafizyka, ani filozofia racjonalistyczna - tym samym pozbawił ludzi nadziei, a może złudzeń.

Swoistym spiritus movens jest postać Aschenbacha, odpowiednika makbetowskich czarownic. Swoje "kuszenie" rozpoczyna od namówienia Friedricha do zabójstwa Joachima. Następnie eliminuje Herberta, który nie chce podporządkować się nowej władzy. Prowadzi ponadto do zabójstwa Konstantina. Niszczy Friedricha i Sofię sterując Martinem, ostatecznie doprowadzając do śmierci pary. Błędem byłoby jednakże stwierdzenie, iż jedynie Aschenbach wpływa na decyzje Essenbecków. Nie są oni ani pozbawieni wątpliwości, ani schematyczni i jednostajni.

Posłużmy się przykładem Martina (wspaniała rola Macieja Namysły), na którego osobowość składa się wiele czynników i który spaja wszystkich bohaterów. Geneza jego zachowania tkwi najprawdobodobniej w dzieciństwie. Rywalizacja o miłość matki, lęk przed opuszczeniem, związane są z "kompeksem Edypa", na który Martin niewątpliwie cierpi. Deformacja psychiki postaci nie pozwala na opanowanie instynktów i podporządkowanie się "normom społecznym". Normalność i patologia przenikają się wzajemnie.

Bohatera spotykamy już w pierwszej scenie, kiedy przerywa uroczystą przemowę i rzuca się w pseudoerotyczny taniec. Przypomnieć należy jedną z najpiękniejszych scen, kiedy to Martin wykazujący skłonności pedofilskie bawi się z dziećmi białymi balonami. Kolejnym ważnym momentem, "zaangażowanym emocjonalnie", jest krzyk dziewczynki dochodzący zza drzwi, po niewinnym uwodzeniu, ukrytym pod postacią gry w twistera. Wzbudza to w widzach przerażenie i niejako burzy wizję zdystanowanej inscenizacji. Warto przywołać także moment przesłuchania Elizabeth (niezwykle naturalistycznego), kiedy po serii upokorzeń, gwałcie i ciosach zamienia się w strzęp człowieka, co nawiązuje w pewnien sposób do filmu Przesłuchanie Ryszarda Bugajskiego.

Kobiety w spektaklu zdają się przypominać o "złym" postępowaniu mężczyzn, dlatego są poddawane ciągłym "zabiegom", by zapomniały i wymazały wydarzenia ze swojej świadomości: Elizabeth poddawana jest torturom, Maria wariuje, a jej atak histerii zdaje się podsycać erotyczne pragnenia Martina, natomiast seniorka rodu krąży po scenie, jakby dotknięta chorobą Alzheimera, wymieniając imiona postaci z innych filmów Viscontiego.

Powracając do postaci Martina należy zauważyć, iż konfrontuje się on ze swoimi czynami po tym, jak dowiaduje się o samobójczej śmierci zgwałconej dziewczynki. Jego spowiedź wydaje się analogią do postaci Stawrogina z "Biesów" Dostojewskiego, z tą różnicą, że przekroczenie Stawrogina było kluczem do samopoznania, natomiast Martin "bełkocze" przytulając się do matki. Gwałt matki, tak silnie zaakcentowany w filmie, u Kleczewskiej przyjmuje formę pozbawioną brutalności. Martin przytula się, jakby szukał schronienia i traktował akt seksualny jako jedyną możliwość zbliżenia się do matki, która przecież przypomina chłodną Lady Makbet. Ostatecznie oddaje się pierwotnym instynktom, wykonując danse macabre na ślubie, będącym jednocześnie pogrzebem, swojej matki. Taniec staje się więc klamrą kompozycyjną postaci Martina, ale równocześnie całego spektaklu.

Kolejnym aspektem poruszanym w "Zmierzchu..." jest problem jednostki narcystycznej, a także narcystycznego społeczeństwa jako całości. Narcyzm staje się zatem zjawiskiem psychologicznym i zarazem kulturowym - sposobem na współczesny świat, receptą na radzenie sobie z problemami. Kleczewska pokazuje, że w każdym tkwi pierwiastek narcyzmu, który czyni z nas osoby pseudowyzwolone, posiadające pseudoświadomość, ale równocześnie niezdolne do uczuć i ogarnięte strachem przed samotnością czy śmiercią. Naszym oczom ukazuje się wizja społeczeństwa pozbawionego przyszłości, co jest skutkiem całkowitego odcięcia się od przeszłości i zapomnieniu o historii. Obsesyjna wręcz chęć uniezależnienia się od wszystkiego i wszystkich powoduje ostateczne zerwanie więzi międzyludzkich. Człowiek traktuje siebie jak tytułowego boga, będący sam sobie panem, nie podlegającym żadnym prawom. Takie aspołeczene jednostki mają słabą psychikę i "kręgosłup moralny", dlatego są podatne na działanie takich postaci jak Aschenbach. Jedynie mechaniczny akt seksualny staje się formą zbliżenia do drugiego człowieka.

Obrazy, które prezentowane są w spektaklu czasami zdają się być zbyt dosłowne i nawarstwione, dlatego tuż po obejrzeniu tego widowiska mamy wrażenie, że istota się "rozmyła". Dopiero odszukanie kontekstów, szczególnie tych prezentowanych "między wersami", daje nam satysfakcję interpretacyjną. Jest to działanie, które uniemożliwia nam pozarozumowy, jedynie intuicyjny i emocjonalny, odbiór dzieła. W obrazie ważne jest to, czego nie widać. Dosłowne odbieranie treści powoduje, iż wydajemy zbyt pochopne osądy, jednoznacznie wartościujemy dane zjawiska czy postaci albo in plus, albo in minus.

Odkrywając niektóre tezy postawione przez reżyserkę mamy wrażenie, iż są one oparte na stereotypach, takich jak: władza to pieniądz, który jest związany z polityką czy pokazanie, że nadal żyjemy wśród nietolerancji rodzącej brutalność. Jednakże jednoznaczna klasyfikacja spektaklu jest, moim zdaniem, niemożliwa. Film Viscontiego, ukazujący zło w autentycznych sytuacjach, jest bardziej przekonywujący, niż nierówny spektakl Kleczewskiej. Nie należy jednak odbierać sztuce miana ciekawego, bo zupełnie odmiennego spojrzenia na współczesnych bogów i wyrażonego ciekawymi zabiegami scenicznymi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji