Artykuły

Bardzo duży lord w Operze Krakowskiej

Mały Lord" w reż. Janusza szydłowskiego w Operze Krakowskiej w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Duża scena. Dużo muzyki, tańca, kostiumów, dekoracji. Dużo nadwyrazistego aktorstwa. Opowieść Frances Hodgson Burnett straciła w tym bogactwie staroświecki wdzięk.

"Mały lord" to najwcześniejsza z trzech do dziś czytanych powieści Burnett (pozostałe to "Tajemniczy ogród" i "Mała księżniczka") i najbardziej schematyczna. Mieszkający z mamą w Nowym Jorku kilkuletni Cedryk dowiaduje się pewnego dnia, że jest wnukiem i jedynym dziedzicem angielskiego księcia. Jego nieżyjący ojciec był synem księcia, wydziedziczonym, bo ożenił się z Amerykanką. I tak, jako najmłodszy z trzech synów, nie miał wielkich szans na spadek. Ale dwaj starsi bracia umarli bezpotomnie, więc tylko Cedryk jest nadzieją na przetrwanie rodu. Książę jest zgryźliwym, powszechnie - i nie bez przyczyny - znienawidzonym starcem, ale kontakt z rozgarniętym ponad wiek, pełnym uroku i wiary w dobro wnukiem powoli go zmienia.

Opowieść ta byłaby może nieznośnie dydaktyczna, gdyby nie poczucie humoru autorki, trafne obserwacje i spora dawka ironii. W musicalowej wersji, z bardzo emocjonalną, chwilami pompatyczną muzyką Stevena Markwicka, na żadne subtelności nie ma miejsca. Jest albo do bólu sentymentalnie, albo przesadnie humorystycznie. Różnice między Ameryką a Anglią podkreślane są muzyką. Ameryka to ragtime'owe i charlestonowe rytmy, Anglia - chóry, sentymentalne arie, dowcipne na operetkową modłę sceny.

Widowisko jest wystawne, na scenie wciąż się coś dzieje, przesuwane i obracane dekoracje oraz projekcje na tylnej ścianie sceny tworzą na przemian angielską prowincję i cichą nowojorską uliczkę. Gdyby jeszcze scenografka zrezygnowała z wtaczanych na scenę płytkich, nieszczególnie urodziwych pokoików, służących tylko zaznaczeniu na moment zmiany miejsca akcji, byłoby znacznie lepiej.

"Mały lord" jest wystawiony siłami operowo-aktorskimi. Musical wymaga innego rodzaju śpiewu niż opera, i z tym solistom operowym poszło nieźle. Ale wymaga też aktorstwa, i tutaj jest znacznie gorzej. Andrzej Biegun w roli starego księcia prezentuje aktorstwo dobitne, niepozostawiające niedomówień: straszy, burczy, podkreśla każdą myśl, słowo i uczucie. Ta dobitność na szczęście schodzi na drugi plan (choć nie znika), gdy nadchodzi czas śpiewu. Grubo i schematycznie pokazuje cwanego, acz poczciwego amerykańskiego chłopaka Marcin Kątny (Dick), nie ustępuje mu Michał Kutnik (pan Hobbs). Drewniane recytacje i stereotypowe aktorstwo rodem z operetki, niestety, przeważają. Ech, ta poczciwa sługa (Małgorzata Bielska), fertyczna pokojówka (Joanna Rakoczy) czy przesadnie naburmuszony lokaj (Stanisław Knapik). Najlepszą rolę tworzy Marta Bizoń jako Minna, prostaczka z pretensjami, pretendująca do roli arystokratki. Śpiewa i gra ze swobodą, jest zabawna i najbardziej z całej obsady czuje musicalową konwencję.

A tytułowy bohater? Mały Dominik Dworak udał się nad podziw - ma wdzięk, naturalność, na scenie czuje się jak w domu, dobrze śpiewa, a jego głos z leciutką chrypką dodaje Cedrykowi charakteru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji