Artykuły

Dzięki Winnetou!

"Sorry Winnetou" w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Mateusz Mykytyszyn w Nowych Wiadomościach Wałbrzyskich

Wałbrzyski Teatr Dramatyczny zaprezentował na swojej scenie kameralnej premierę, która powinna zaspokoić gusta nawet najbardziej malkontenckiej publiczności. "Sorry, Winnetou" to lekka komedia dla każdego, która jest jednak "o czymś", a jej walory literackie być może nie zasługują na fajerwerki, ale już z pewnością na szczere oklaski. Przewrotna pointa (w tekście nie ma jej szczegółów) jest jak wisienka na tym scenicznym torcie.

Zasłużenie uznawany za jedną z najlepszych scen w Polsce, Szaniawski podczas ostatnich dwóch sezonów, organizowanych pod hasłem "Znamy, znamy" i "Znamy, znamy do kwadratu" utracił sporą część swojej wiernej niegdyś publiczności. Co prawda nowych widzów zyskał z nawiązka, ale ta część publiczności, która pokochała wizję teatru według Piotra Kruszczyńskiego, nie do końca pozytywnie odpowiedziała na liczne teatralne dekonstrukcje czy realizowanie na scenie ambicjonalne projekty coraz młodszych twórców zapraszanych przez obecnego dyrektora artystycznego sceny, Sebastiana Majewskiego. Wybierając się na reżyserowaną przez Piotra Ratajczaka, wariację na temat prozy Karla Maya, wszelkie wątpliwości publiki obawiającej się igieł wbijanych w czoło czy innej ekstremy zostaną rozwiane, a piasek prerii unoszący się w powietrzu zamiast dusić, radośnie ukołysze. Sukces Majewskiego (to on wraz z Danutą Marosz "dał" teatralnej Polsce Strzępkę i Demirskiego) jest jednak bezsprzeczny, a sobotnią premierą, której jest autorem po raz kolejny udowodnił, że jest nie tylko sprawnym dramaturgiem, ale potrafi umiejętnie schlebiać gustom publiczności. I to bez tracenia na jakości scenicznego produktu. "Sorry, Winnetou" to opowieść o samczych instynktach, naiwnej, acz rozczulającej męskości, ale przede wszystkim o jedności rodzaju ludzkiego. Majewski w swoim tekście z upartością tarana przypomina, że wszyscy ludzie będą braćmi, albo przynajmniej mogliby być, gdyby tylko chcieli. Konflikt (o ziemię, boga i inne pryncypia) białych kolonizatorów z "czerwonymi twarzami" zaserwowany jest w postaci dowcipnej, lekkiej komedii, w której ruch sceniczny i ekspresja w całości męskiego zespołu odgrywają tak samo istotną rolę jak aktorskie kwestie, w których slapstick umiejętnie maskuje gorycz. Na niekwestionowaną gwiazdę spektaklu wyrasta występujący gościnnie Włodzimierz Dyła w roli Old Shaterhanda, aktor o emploi kloszarda, który poraża soczystością i ekspresją swoich aktorskich zabiegów i umiejętności. Jego zabawa homoerotyczną konwencją postaci wywołuje salwy śmiechu publiczności, która umiejętnie odczytuje puszczone do niej oko. Nadmierna egzaltacja Satterhenda nijak się ma bowiem do jego ultramęskiego wyglądu. Obsada najnowszej produkcji Dramatycznego to z pewnością jeden z jej największych atutów. Popis scenicznych talentów dali jak zwykle Andrzej Kłak (wyrasta na gwiazdę zespołu) jako zły biały człowiek Santer, Ryszard Węgrzyn w roli tytułowej czy prześmieszny Rafał Kosowski jako producent i handlarz bronią Henry. Przekonująco w roli naturalizowanego Indianina Kleki-Petry, a po swojej śmierci szamana wypada Daniel Chryc, chyba najbardziej przeobrażony zachwycającą charakteryzacją. Ta ostatnia wraz z muzyką (klasyczne, westernowe evergreeny) kostiumami i scenografią (autorstwa Matyldy Kotlińskiej) zgrabnie dopełnia całości i utwierdza widza w przekonaniu, że pieniądze wydane na bilet były inwestycją jak najbardziej trafioną. Najprawdziwszy pociąg na sceną Szaniawskiego jeszcze nigdy wcześniej nie wjeżdżał...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji