Artykuły

Albaniec w pióropuszu

Ciężko z tą tolerancją, "multi-kulti" się nie udaje - o spektaklu "Sorry, Winnetou" w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Dramatycznym im. Szaniawskiego w Wałbrzychu pisze Kamil Radomski z Nowej Siły Krytycznej.

Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu to prawdziwy fenomen. Wałbrzych jest 5 razy mniejszy od Wrocławia, a funkcjonujący tam teatr - w przeciwieństwie do wielu podobnych instytucji w niewielkich miejscowościach - ma swoim widzom do zaoferowania ambitny i przemyślany repertuar. Na spektakle przyjeżdżają goście z najdalszych zakątków Polski, wałbrzyskie propozycje wielokrotnie były zapraszane, a co ważniejsze nagradzane na festiwalach teatralnych, a organizatorzy Warszawskich Spotkań Teatralnych jeszcze w ubiegłym roku wytypowali właśnie ten teatr do przeglądu monograficznego, co jest niewątpliwą nobilitacją.

Specyfiką Szaniawskiego jest to, że spektakle w nim wystawianie zawsze są elementem większego projektu. Największy z nich, kształtujący znaczną część obecnego repertuaru, to "Znamy, znamy", w ramach którego teksty na stałe obecne w wyobraźni masowej były wywracane na nice. Nowy projekt "Damskie/Męskie" ma na celu przedstawienie na scenie lektur, które obecni 30-40 latkowie czytali jako dzieci i przyjrzenie się, jakie postawy mogły owe książki kształtować. Wybrano "Winnetou" Karola Maya i "Anię z Zielonego Wzgórza" Lucy Maud Montgomery.

Czego można się było spodziewać po "Winnetou"? Reżyser Piotr Ratajczak mówił, że chce odejść od znanej choćby z "Niech żyje wojna!!!" stylistyki. Miało nie być golizny, wulgaryzmów. Zapowiadano, że tym razem dostaniemy "linearną opowieść przeznaczoną dla widzów niemal w każdym wieku". Żadnej dekonstrukcji czy obsceniczności. "My traktujemy Winnetou naprawdę poważnie" - powiedział Piotr Ratajczak. Miał to być naiwny i poczciwy dramat. Chciano wywołać wrażenia, jakie daje "wzorcowy teatr lat 70-tych". Można było przypuszczać, że nowy projekt wprowadzi nową estetykę, mniej rebeliancką, bardziej familijną.

Przez scenę przebiegają tory, z boku stoi sztuczny kaktus. Kowboje są owszem w kowbojkach i całym "dzikozachodnim" rynsztunku. Mimo to od razu ma się wrażenie groteski. Stroje przygotowane przez grupę Mixer powodują, że dorośli mężczyźni wcielający się w role wyglądają trochę jak duzi chłopcy. Subtelności takie jak kiczowaty kapelusz kowbojski na sznurku przypominają bardziej parki rozrywki niż prawdziwe westerny. Narrację prowadzi dziennikarz, grany brawurowo przez Roberta Manię. Wprowadza widza w historię o Old Shatterhandzie, który przybył niedawno na Dziki Zachód. Spotyka się tam z twardym jak skała życiem rewolwerowców i poganiaczy krów, weteranów wielkich prerii. Jednoznaczność całej sytuacji oddaje zdanie wypowiedziane właśnie przez Roberta Manię: "widzę dobre dobro i nie widzę złego zła". Główny bohater, Old Shatterhand (Włodzimierz Dyła) jest cnotliwy do granic możliwości. Powtarza często pozę, w której wyprostowany, unosi rękę do góry i prostuje dwa palce. Jego nieskalana dobroć predestynowałaby go na patrona jakiejś drużyny harcerskiej. Weseli i dziarscy kowboje napotykają jednak na problem. Pojawiają się Apacze, którzy mają do nich pretensje o zagrabienie ziem. I w jakim stylu te pretensje wygłaszają! Sam fakt, że mówią po niemiecku, ma powalający efekt. Dalej akcja rozwija się jak w porządnym westernie. Zaczyna się walka. Strzelają, padają, biegają, ostatecznie się godzą. Dochodzi do upragnionego pojednania białych i czerwonych twarzy. W kulminacyjnej scenie ma zostać zawarte przymierze krwi między najcnotliwszym z kowbojów Ola Shatterhandem i Winnetou (Ryszardem Węgrzynem). Ale nagle naiwna narracja pęka. Będący jeszcze przed chwilą stronnikiem Indian, Shatterhand schodzi ze sceny trzaskając za sobą drzwiami. Wraca na deski jako pan Zasławski, trzymający kubek z herbem Polski. "Nie będę mieszał mojej krwi z krwią tego brudasa. Ten z Albanii nie jest moim kolegą!" wykrzykuje. Okazuje się, że jesteśmy nie na Dzikim Zachodzie, ale w ośrodku dla uchodźców. A widziana przed chwilą sztuka jest projektem integracyjnym finansowanym ze środków Unii Europejskiej. Nie ma kowbojów i Indian. Rusznikarz Henry (Rafał Kosowski) jest z Wietnamu, w Polsce sprzedaje na bazarze skarpety. Szaman (Daniel Chryc) o głębokim głosie i przenikliwych oczach to Somalijczyk, który zaczyna wszędzie naklejać półksiężyce. Główny bohater jest potomkiem polskiej szlachty z Kazachstanu. Już nie głosi naiwnych hasełek. Narzeka za to, że reszta aktorów nie spuszcza zużytego papieru toaletowego w muszli, ale wyrzuca do śmietnika. Czarny charakter, Santer (Andrzej Kłak), jest kierownikiem całego projektu. "Ten spektakl jest ważny! To jest nasz głos w tworzeniu wielokulturowej społeczności!" - próbuje przekonać aktorów. Ale oni nie chcą być żadnym głosem, tym bardziej głosem Polski, która "od pięciu lat nie chce im dać obywatelstwa". Koszykarz z Białorusi (Filip Perkowski), Serb z Bośni (Robert Mania), Albańczyk (Ryszard Węgrzyn) i Polak z USA (Piotr Tokarz) uzupełniają ten tygiel. Ubrani już nie w kowbojsko-indiańskie stroje, ale normalnie, w dresy, czapki z daszkiem, wytatuowani. Tutaj nikt nie wierzy w żadne "multi-kulti". Wypominają masakrę w Srebnicy, wyzywają się od brudasów. I po kolei wychodzą. Zostaje sam kierownik. Rozgoryczony krzyczy za imigrantami "sam sobie ten projekt rozliczę!".

Schodzi ze sceny, by po chwili wrócić, ale już tylko w niedbale zarzuconym na głowę kapeluszu. Sam próbuje odegrać spektakl. Ale też nie w imię integracji, wielokulturowości. Chce po prostu skończyć projekt, podbić kwity. Przedstawienie rozgrywa się po raz drugi. W momencie, w którym poprzednim razem kowboje wesoło śpiewali hity z westernów, samotny kierownik intonuje "Odę do radości". Gdy dochodzi do znamiennego wersu "wszyscy ludzie będą braćmi", głos mu się łamie, zaczyna płakać.

Wszystkie znaki w internecie i nie tylko wskazywały na to, że Piotr Ratajczak rzeczywiście zrealizuje powieść Maya dosłownie, ewentualnie naiwnie i groteskowo. Tym większe były emocje, gdy Winnetou okazał się "Albańcem". Godna podziwu jest nie tylko błyskotliwość autora pomysłu, ale też trafność i aktualność ostatecznie podjętego tematu. Choćby w kontekście ostatnich wydarzeń w Libanie i zapowiadanej w związku z nimi fali uchodźców, komentarz Ratajczaka jest dziś jak najbardziej na miejscu. Na szacunek zasługuje także wyważenie i subtelność tego komentarza. Nie ma się wrażenia, że osądzani są imigranci albo przeciwnicy wielokulturowości czy jej zwolennicy. Wniosek jest smutny. Ciężko z tą tolerancją, "multi-kulti" się nie udaje, jak stwierdziła Angela Merkel.

"Sorry, Winnetou" to po prostu świetny spektakl. Reżyser, dramaturg (Jan Czapliński) i scenografka (Matylda Kamińska) wykonali swoją pracę profesjonalnie i dokładnie, a przy tym udało im się uniknąć sztampowości. Kreacje Włodzimierza Dyły, Roberta Mani i Andrzeja Kłaka są znakomite, potrafią być raz histerycznie śmieszne, raz szczerze dramatyczne. Ponadto nie ma się wrażenia, że zobaczyło się śmieszną historyjkę, do której nie ma się potrzeby wracać. Multum detali, z których każdy porusza nowy wątek, powoduje, że jest to spektakl, który można z przyjemnością zobaczyć kolejny raz. Wałbrzyski Teatr znów pokazał poziom, nie tracąc jednocześnie fantazji. Trudny dialog wartości i twardej rzeczywistości podał w formie niebanalnej. A ciężko dziś tak mówić o tematach, które zewsząd atakują w formie komunałów i frazesów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji