Artykuły

Metamorfozy

"I Am My Own Wife" w reż. Moisesa Kaufmana w Studiu baz@rt w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Jest atrakcyjnie, dowcipnie, zajmująco. Jefferson Mays [na zdjęciu] panuje nad publicznością, wciela się z maestrią w rozliczne większe i mniejsze role. Na "I Am My Own Wife" nie można się nudzić, ale po wyjściu ze spektaklu jakoś to bogactwo szybko ucieka z głowy

Bohaterka (czy bohater) sztuki naprawdę istniał. Charlotte von Mahlsdorf, transwestyta z niemieckiej rodziny, który odkrył jako chłopiec, że czuje się kobietą. I kobietą był, mimo że całe właściwie życie spędził w rzeczywistości absolutnie niesprzyjającej mężczyznom uważającym się za kobiety. Najpierw nazizm, potem komunizm, potem wolne media tropiące współpracowników STASI i włażące ludziom z butami w życie. Drugi z bohaterów sztuki też jest prawdziwy - mogliśmy go nawet oglądać z bliska, bo wyszedł do ukłonów po spektaklu. To Doug Wright, autor "I Am My Own Wife", Amerykanin, gej z Południa, zafascynowany spotkaną w Berlinie Charlotte i zdumiony tym, jakim sposobem udało się jej przeżyć. Trzecim bohaterem jest muzeum Charlotte - zbiór mebli, zegarów, przedmiotów, bibelotów, a przede wszystkim urządzeń grających z końca XIX i początku XX w. Jest jeszcze wielu innych bohaterów - to ludzie, z którymi stykali się Charlotte iWright. Wszyscy (zapewne) prawdziwi.

We wszystkich wciela się Jefferson Mays, który potrafi błyskawicznie zmienić akcent, mimikę, sposób mówienia, poruszania się, zarysować charakter nawet parosekundowej postaci. Cały czas (z jednym, niezbyt szczęśliwym wyjątkiem, gdy przebrany w drelich gra siedzącego w więzieniu przyjaciela Charlotte) w tym samym kostiumie - kostiumie Charlotte. Czarnej prostej sukience, czarnej chustce, męskich półbutach na wielkich stopach. I ze sznurem pereł pod kołnierzykiem. Nie ma w nim żadnej kokieterii, żadnej rozbuchanej frywolności drag queen. Mays nie udaje kobiety czy nadkobiety - jak często transwestyci. Nie jest śmieszny, choć głos ma trochę skrzekliwy, a ruchy niezgrabne.

Aktorowi udało się znaleźć intrygujący sposób istnienia scenicznego dla istoty właściwie pozbawionej płci, zawieszonej pomiędzy nieudaną męskością a nieudaną kobiecością. I te chwile, gdy Jefferson Mays jest (czy raczej gra) Charlotte, są w tym przedstawieniu najciekawsze, najbardziej poruszające. Historia jest intrygująca, a Doug Wright jeszcze efektownie ją pokomplikował - poznajemy ją nie chronologicznie, ale idąc tropem autora (i jednego z bohaterów jednocześnie), który z dociekliwością detektywa badał dzieje Charlotte, a przy okazji odkrywał nieznane prostemu Amerykaninowi meandry historii Europy. No i dzieje mniejszości seksualnych w państwach represyjnych, pełne tak zaskakujących szczegółów jak zakonspirowany w podziemiach domu Charlotte dekadencki bar, którego wyposażenie z epoki Marleny Dietrich i Bertolta Brechta ta miłośniczka antyków uratowała przed zniszczeniem.

Ale choć historia jest ciekawa, spektakl sprawny, a fascynacja Douga Wrighta osobą i dziejami Charlotte jest niewątpliwie autentyczna, brakuje czegoś, co wyniosłoby przedstawienie ponad dobrze skrojony i napisany według najlepszych wzorów reportaż

.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji