Artykuły

Taki godny teatr

"Akropolis" to jeden z najtrudniejszych dramatów Stanisława Wyspiańskiego, stawiający przed inscenizatorem nie lada trudności. Wystawiony źle pogrąża się w bełkocie, a Wyspiański staje się grafomanem i nędznym wierszokletą. Niedawno udało się pięknie wystawić część "Akropolis" Piotrowi Cieplakowi we Wrocławiu. Próba podjęta przez Ryszarda Peryta w Teatrze Narodowym jest wielkim fiaskiem.

Obsadzony w pięciu rolach Mariusz Bonaszewski przychodzi do teatru jako Kon­rad z "Wyzwolenia", by wcielić się kolejno w protagonistów "Akropolis" - Hektora, Ja­kuba i Harfiarza. W akcie pierwszym, w którym ożywają nagrobne figury katedry wawelskiej, Bonaszewski jest postacią z in­nego dramatu, nie wiadomo trochę, dlacze­go znalazł się w katedrze, czy szedł z raju, czyli z piekła. Czy jest figurą z narodowej nekropolii, czy Salwatorem, który przycho­dzi po to, by wszcząć dzieło zmartwych­wstania? Pierwsza zasadnicza wątpliwość mnoży następne. I pewnie wspaniale byłoby pisać traktaty interpretacyjne i uczone egzegezy na temat spektaklu Peryta, gdy­by nie fakt, że niemal od początku wiado­mo, że to przedstawienie jest zupełnie pu­ste w środku, że - trawestując poetę - "na proch się jego myśl skruszyła", jeśli w ogó­le jakakolwiek myśl w nim była. Aktorzy nie wierzą w to, co grają, widzowie nie wie­rzą aktorom, reżyser nie wierzy sobie. Zie­jąca pustką widownia stygnie w mroźnym prądzie, który płynie ze sceny.

Patetyczne dekoracje Ewy Starowiey­skiej pysznie toną w majestatycznej czer­ni. Wysokie kolumny konfesji św. Stanisła­wa giną gdzieś wysoko w mroku. Nie ma srebrnej trumny, zostały tylko srebrne anio­ły. W głębi wawelski krucyfiks. Po bokach sceny uśpione posągi wawelskie, które po kolei będą ożywać. Anioły zbiegną z ołta­rza, dzwoniąc groteskowo blaszanymi skrzydłami. Maszyna teatralna rusza. Efek­towna scenografia podkreśla nieznośną sztuczność aktorstwa i obnaża myślową pustkę spektaklu. Nie pomagają piękne efekty, jak choćby złote iskry, które spada­ją na scenę ze scenicznego nieba. Recyta­cja, recytacja, recytacja, a raczej gadanin, czyli słowa, słowa, słowa i śladu myśli. Jak to się ma do rewolucyjnej myśli Wy­spiańskiego? Do rozpadu wawelskiej ka­tedry, do zmartwychwstania, do uwolnie­nia ducha, które jest finałem dramatu? Nijak. Teatr Peryta więzi wszystkie zda­rzenia i postaci w groteskowym, teatral­nym właśnie strupieszeniu. Jest jak opera bez muzyki, czasem wręcz nie do wytrzy­mania. Nie wiadomo, czemu służą kolej­ne epizody. Po co na scenie pojawiają się bohaterowie trojańscy i ci z historii Jaku­ba. Wiadomo natomiast, że rzecz toczy się o sprawę narodową. Ale jaką, również nie sposób się zorientować.

Wobec braku idei reżysera aktorzy zaczy­nają działać w zgodzie z zasadą "ratuj się kto może". Urządzają własne spektakle na gruzach teatru Peryta. Najlepiej broni się Teresa Budzisz-Krzyżanowska, grająca Hekubę i Rebekę. Krzysztof Kolberger, obsadzony jako Parys i Ezaw, odgrywa po­stać, która najbardziej przypomina psotne­go chochlika. Ignacy Gogolewski jako Ak­tor, Priamus i Izaak próbuje epatować wi­downię swoją starością, którą tak skutecz­nie wygrywał w kilku ostatnich rolach w Narodowym, ale tutaj starość nie wystarcza. Mariusz Bonaszewski zaś stosuje swoje wypróbowane chwyty, lekkie rozedrganie, niepewny głos i niepewność gestów. Idea reżysera (?), by przez wielość ról nałożonych na jednego aktora pokazać ciągłość dziejów opisanych w Akropolis", również obróciła się przeciwko spektaklowi. Obnaża jedną z największych słabości polskiego teatru, w którym aktorzy wszystko po kolei grają do­kładnie tak samo. Czy to Konrad, czy to Hek­tor, czy to Jakub, czy też Harfiarz, wszystko da się opędzić starym dobrym, wypróbowa­nym "Bonaszewskim".

Przedstawienie Peryta jest wielką demon­stracją martwego teatru, który nie interesuje nikogo. Źle się stało, że Jerzy Grzego­rzewski, który tak pięknie przywraca pol­skiej scenie Wyspiańskiego, pozwolił na takie przedstawienie w swoim teatrze. Do tej pory największą zaletą Narodowego było to, że mimo wielu kontrowersji i arty­stycznych porażek był to teatr żywy. Tym razem z głuchym łoskotem zatrzasnęły się nad sceną wrota zakurzonego muzeum te­atralnego, do którego nie dotrze żaden Sal­wator. To "Akropolis" nie daje żadnej szan­sy na zmartwychwstanie.

W antrakcie usłyszałem rozmowę pary teatromanów: "Wiesz, jakby to powie­dzieć, to takie godne przedstawienie. Te­raz należałoby je skontrastować Racinem". Wspaniale, że są ludzie, którzy przytłoczeni wielkością nazwisk twórców i żyrandola wiszącego nad purpurową widownią czują się godnie w teatralnym muzeum. Ale przecież zamienianie teatru w muzeum jest zamienianiem go w tru­piarnię, a to naprawdę zajęcie wysoce niegodne. Dlatego "Akropolis" Peryta nie jest żadnym godnym teatrem, ale zwy­czajną klapą. I pewnie nie warto byłoby o tym wszystkim pisać, gdyby nie fakt, że rzecz zdarzyła się w Teatrze Narodo­wym, który tak bardzo cenię i na który tak bardzo zawsze liczę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji