Artykuły

Szwy puściły

Gdy w połowie pierwszej sceny Helen (Dorota Segda) gwałtownie kuca, by podnieść popielniczkę, blisko niej, jakby wprost z kawałka ziemi tuż pod Helen, dobywa się suchy trzask, niczym krótka seria z kałasznikowa. Co to było? Mark Ravenhill, autor "Polaroidów", jest nowym brutalistą, dobry smak nie jest jego hobby. Skoro właśnie w "Polaroidach" dał wzruszającą scenę nekrofilii, to łomot mógł oznaczać wiele. Aliści, wzrok wytężam ciekawie i z detalami widzę, że nie ma się czego bać. Ot, zwykły przypadek, co pewnie do anegdoty teatralnej przejdzie. Otóż, Segda była w czarnej, niepokojąco dopasowanej spódnicy. Gdy kucnęła, tylni ścieg po prostu nie wytrzymał naprężeń. Natury nie oszukasz! Szwy puściły aż do paska, pasek jakoś zdzierżył. I tyle. Co począć, w życiu bywa różnie...

W życiu bywa na przykład tak dziwnie, że gdy nić pęka pod fundamentalnymi siłami gwałtownie kucającej aktorki, mnie się "Dziady" w reż. Konrada Swinarskiego przypominają. Kiedy to by to? Za dinozaurów, ale było! Czyż nie? Wtedy, że się na metaforę wysilę, każda nić wytrzymywała wszystko. Wybaczcie, ale gdzie mam o prawdziwym Starym Teatrze dumać, jak nie w fałszywym Starym Teatrze? Gdzie mam dryfujących w formalinie szczątków tamtej wielkości pamięcią dotykać, jak nie dziś, na widowni Nowej Sceny przeżuwając aktualną, w formie papierowego mułu "Polaroidów" podaną karłowatość Starego? Tak, recytuję mą intymną wersję Wielkiej Improwizacji, w cieniu rozprutego ściegu szepcę: Ja mistrz wyciągam dłonie... wyciągam aż ku Scenie Nowej i kładę me dłonie na gwałtownie odsłoniętych gwiazdach kucającej Helen, kładę jak na szklanych harmoniki kręgach... i kręcę te gwiazdy moim duchem...

Mówię to sobie i wam ku uszu pokrzepieniu, bo na początku "Polaroidów" Helen syczy do Nicka (Jacek Romanowski) z grubsza tak: Ku..., Nick, to ty? Ku..., to naprawdę ty? Na co Nick odpowiada: Tak, ku..., Helen, to ja, ku... Nie cytuję ściśle, cytuję w ogóle, by pokazać, dokąd dziś idziemy, idąc do Starego. Parafrazuję Mickiewicza, by pokazać przepaść nie do zasypania, co się między językiem starego Starego, a językiem nowego Starego, rozpościera. Ogłaszam się Konradem ekumenicznym, bohaterem, który pojął konieczność zlepienia przeszłości z teraźniejszością, kolosa z karłem, mądrości z tandetą, epoki nici, na które nie było mocnych, z epoką nici, które zdychają pod byle kucnięciem. Siedzę na "Polaroidach", portki mi się nie prują znienacka, recytuję więc dalej. Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi?...

Celna to recytacja, bo dla Ravenhilla, jak i dla reszty mędrków ze stajni nowych brutalistów, ból samotności jest sprawą kluczową. Bohaterowie tej dramaturgii są samotni, samotni i raz jeszcze, Matko Boska, samotni... Boli ich głowa, gdyż neurolog ma gdzieś ich ból. Boli ich skóra, bo dermatolog jest chamem. Boli ich ząb, albowiem dentysta to wróg. Bolą ich oczy, bo nie ma na kogo patrzeć, okulista zaś, jak i cały świat, jest duchowo niewidomy. Nawalają im trzustki, wątroby, żołądki i jelita, albowiem internistom w dzisiejszych czasach chodzi tylko o szmal. Krótko mówiąc - zmasakrowanych życiem boli wszystko, gdyż życie dziś jest nie do życia. Jedyne, co można robić, to godnie czeznąć w samotności, bądź wściekle wyrywać się ku współplemieńcom równie samotnym, równie głębokim, równie zmiażdżonym oraz tak samo boleśnie więdnącym na tle kompletnej obojętności ludzi sytych. Przyznam, czułem się nieswojo, bo przed premierą zjadłem pyszną kolację.

No, właśnie, znów tylko ja byłem nieswój. Artyści - wręcz przeciwnie. Ravenhill, jak każda nawiedzona bida stylu, którą świat uwiera, niczego, poza wyszczekaniem bólu, nie łaknie. I wyszczekuje. "Polaroidy" snują się przez bite dwie i pół godziny. Ucieleśnione w artystach Starego dramaturgiczne prostactwo zbolałego bezkompromisowca, epatuje mnie cierpieniem upadłych, jękiem podanym w skali 1:1. Niestety, stara prawda życia i stara prawda sztuki tutaj się potwierdza. Otóż, w skali 1:1 można ewentualnie dać banana żebrzącej na Siennej Rumunce, ale nie żebrzącemu w Starym Ravenhillowi. Gdy teatr pokazuje ochłap, na chama odgryziony z cielska realności, gdy ochłap ten zagrany jest w poetyce żałosnej "psychodramki" a la "W małym domku" Tadeusza Rittnera, mnie rzeczywiście pozostają tylko wspomnienia.

Kiedyś Stary nie kalkował widoku z mego okna. Kiedyś do Starego szedłem, by pojąć sens tego, co widziałem z okna. A dziś? Co dostrzegam w Starym, patrząc na "Polaroidy"? Lity ból dwóch homoseksualistów, z których jeden umiera na AIDS, a drugi płacze; litą samotność tancerki erotycznej; lity smutek cynicznego milionera; litą samotność Helen i Nicka. Słowem, lity truizm dostrzegam i słyszę. I tyle. Przykre to. Samotność - cóż po zbolałych, czym klangor zbolałych dla Starego?... Niestety, wychodzi na to, że wszystkim. Trzeba się z tym pogodzić, nie ma wyjścia. Jakoś godnie przyjąć należy, że dziś jedynym czystym, choć - o ironio! - niezamierzonym, przypadkowym, dźwiękiem w Starym okazuje się łomot pękających szwów, które nie wytrzymały tandety literatury upadłej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji