Artykuły

Kłopoty z gaźnikiem

Cóż za ujmujący sceniczny krajobraz wszelakiego dobra! Butelki, kielichy i półmiski, moc figlarnych flaszek, flaszeczek, flaszuń, dopitych, nadpitych, nie dopitych oraz jeszcze nie tkniętych, by tak rzec, ludzką wargą, wina, szampany i inne likiery, coś do przegryzienia, koreczki jakieś, może na żółtym serze, może na kabanosie, kto wie, kiszony ogóreczek pewnie też się znajdzie, ogóreczek i sałatka, kto wie, kto wie, może i jajko na twardo gdzieś spoczywa, jajeczko na twardo w majonezie, smutne jajeczko bezlitośnie przeszyte rozżarzonym petem. Jest zatem wszelakie dobro bankietowe, jest również czarny fortepian koncertowy, na którym owo dobro wszelakie spoczywa. Słowem - bankiet na instrumencie, wokół zaś, jakby w cieniu wszystkich tych szkieł i majonezów krąży wszelakie dobro aktorskie, wielcy, znani i podziwiani artyści krążą i krążą. Wszystko pięknie i ładnie, ale jednak narasta niepokój. Gdzie jest czysta wyborowa mianowicie?

Jerzy Bińczycki jako były prokurator kroczy dostojnie tam i sam, równie statecznie - wcielony w postać byłego adwokata - stąpa Tadeusz Szaniecki, tuż obok pomyka gospodarz, były sędzia, grany przez Władysława Bułkę. Postać kata w stanie spoczynku udało się udźwignąć Zdzisławowi Klucznikowi, udało się, albowiem zagrał totalny spoczynek właśnie. Nic prawie nie mówiąc, drzemał przez godzinkę, dumnie pochylony nad majonezami. Czterech zatem starszych panów na scenie, z których jeden śpi, reszta zaś nie śpi, wszystkich natomiast cechuje ujmująca nonszalancja garderób i boskie rozwichrzenie koafiur. Niewątpliwy prym wiedzie tutaj Bińczycki wraz z kluczowym, wystającym mu z prawej kieszeni marynarki kawałkiem niesłychanie tajemniczego sznurka.

Jest więc sznurek i jest "Kraksa" Friedricha Durrenmatta. Jak przejść od sznurka do "Kraksy", owej czystej historyjki o świecie, w którym jedyną prawidłowością jest brak prawidłowości, czyli przypadek, głupstewko, wpadka, mała kraksa? Pytanie takie, rzecz jasna, to klasyczny przypadek recenzenckiej demagogii. Nie chodzi bowiem o to, jak przejść od sznurka do "Kraksy", lecz o to, w jaki sposób lepić spektakl, by ostatni jego kadr - wiszący na sznurze główny bohater - okazał się jasną konsekwencją całości, nie zaś dość dziwacznym obrazkiem, spełniającym rolę kuriozalnego kwiatka do kożucha oraz idącej w gwizdek pary. Innymi słowy, chodzi o to, jak przejść od początkowego sznurka do końcowego sznura, jak sznurkiem, majonezami, fortepianem i obecnością wielkich, uwielbianych aktorów usprawiedliwić finalne wiszenie pana Trapsa.

W spektaklu Tomasza Obary jest niby tak, jak Durrenmatt przykazał. Na początku w samochodzie Trapsa, granego przez Sławomira Sośnierza, definitywnie nawala gaźnik, na końcu zaś Sośnierz definitywnie wisi. Słowem - od gaźnika do stryka. W środku też niby wszystko w porządku. Traps udaje się do domu byłego sędziego w celach noclegowych. Przybywa, a tu masz - bankiecik na fortepianie! Majonezy, wina, mięsiwo i czterech emerytowanych prawników. Traps wkroczy w bankiecik i zgodzi się na udział w grze. Starzy prawnicy zabawią się z nim - jako oskarżonym - w proces sądowy. Na wokandę wciągnięte zostanie życie szeregowego pracownika branży tekstylnej.

Problem jednak w tym, że o ile w oryginale końcowy gest Trapsa jest dla czytelnika wynikającą z misternej konstrukcji oczywistością, o tyle w scenicznej interpretacji Obary gest ów zdumiewa widzów w sposób fundamentalny. W końcu ukryć się nie da, że "Kraksa" nie jest historią kompletnego kretyna, który się zabija dla żartu, a z grubsza tak to niestety u Obary wygląda. Przyczyna pewnie taka, że całość jest zagrana właśnie z grubsza. Po prostu stara prawda o wielkich aktorach zadziałała po raz kolejny. Wiedzą, że nawet gdy mało zagrają, to i tak odniosą sukces, w związku z czym postanawiają zagrać mało. Dość to, przyznać trzeba, rozsądne postawienie sprawy.

Takim oto sposobem Obara wyprodukował przedstawienie takie sobie, na dodatek z niepotrzebnymi pretensjami do komedyjki. Trochę w nim mruczenia, trochę semantycznych, by tak rzec, śmichów-chichów, sporo monotonii, braku konsekwencji, kręcenia się w piętkę oraz znanych aktorskich numerów starych naszych mistrzów. Powstała godzinka trochę o niczym, trochę o majonezach, trochę zaś o wielkości Bińczyckiego, powstał spektakl wciąż jakby balansujący na krawędzi urwanego filmu, przedstawienie jak owe mdłe, wyzbyte kręgosłupa bankiety, na których zabrakło rzeczonej już, klarownej, mocnej i wybornej pocieszycielki. Krótko rzecz ujmując - w spektaklu Obary, identycznie jak w pojeździe Trapsa, nawalił gaźnik. Nie jest to jednak powód wystarczający, by się od razu wieszać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji