Artykuły

Zdjęcia ostre i nieostre

Sztuka Ravenhilla nosi podtytuł "kilka ostrych zdjęć". Ale ostrość gdzieś się w spektaklu gubi, a chwilami nie wiadomo, co reżyser chciał właściwie uzyskać.

"Polaroidy" to rozpisana na szóstkę bohaterów i dwanaście scen opowieść o tym, co już rutynowo i do znudzenia nazywa się charakterystycznym dla współczesnej cywilizacji rozpadem związków międzyludzkich i atrofią wszelkich kryteriów i wartości. Te oczywiste stwierdzenia w sztuce Ravenhilla zyskują jednak ciężar indywidualnego doświadczenia. Postaci mają margines niedopowiedzenia, wewnętrzną przestrzeń, tajemnicę. A w samej sztuce jest gwałtowna emocjonalna krytyka społeczna, ironia, obrzydzenie światem, realizm i poezja.

Bez głównego bohatera

Trójka bohaterów "Polaroidów" reprezentuje pokolenie średnie (może młodsze średnie). Nick (Jacek Romanowski) wyszedł po piętnastu latach z więzienia, gdzie siedział za zamach terrorystyczny. Helen (Dorota Segda), jego była dziewczyna i była młoda gniewna, jest dzielnicową radną z aspiracjami. Jonathan (Ryszard Łukowski), niedoszła ofiara zamachu Nicka, to ten, któremu się powiodło: dorobił się na spekulacjach giełdowych i może odgrywać dobrego wujka w Europie Wschodniej.

Młode pokolenie to Tim (Adam Nawojczyk), homoseksualista chory na AIDS, jego kochanek Victor (Michał Czernecki), opętany kultem własnego ciała tancerz z klubu, i ich przyjaciółka Nadia (Sandra Korzeniak), tancerka go-go.

Nick nie może zrozumieć świata, w którym się znalazł. Po piętnastu latach zmieniły się nie tylko automaty telefoniczne (były na monety, są na karty), ale i ludzie. Ludzie są boleśnie samotni, uciekają przed jakimikolwiek związkami uczuciowymi - albo szukają takich, które przynoszą im cierpienie. "Polaroidy" nie mają głównego bohatera: Nick i jego poczucie obcości to tylko jeden z odcieni przedstawionego na scenie świata. Każdy z bohaterów ma własne poczucie obcości i samotności.

Raczej nieśmiała propozycja

"Polaroidy" to trudne zadanie dla teatru. Łatwo popaść w powierzchowną a skandalizującą malowniczość obyczajową czy - z drugiej strony - w nieprzekonującą retorykę społeczną. Tekst wymaga od reżysera i wrażliwości, i umiejętności warsztatowych, i doświadczenia. Michał Kotański jest debiutantem i jego spektakl jest bardzo nierówny. To raczej chwilami nieśmiała propozycja niż przedstawienie.

Kotański buduje spektakl (jak chciał autor) z osobnych scen. Przedziela je wyciemnieniami, muzyką i wyświetlanymi napisami określającymi miejsce akcji. Przestrzeń jest wciąż ta sama: pomalowany niestarannie na brudną, z zaciekami biel pokój z rzędem pokrytych kremowym plastikiem siedzeń. Sterylność tworzyw sztucznych (ściany są z plastiku) połączona z obrzydliwym (choć błyszczącym) kolorem oddaje "śmieciowość" świata Ravenhilla. Wszystko dookoła jest bardzo cywilizowane, a jednocześnie tymczasowe i rozpadające się.

Ludzie też czują się jak śmieci. Niepotrzebni i odrzuceni, choćby nawet wmawiali sobie, jak Helen, że jest inaczej. W tej jednej przestrzeni oglądamy kolejne odsłony cierpień bohaterów. Niektóre przejmujące, inne - obojętne. Sceny te powinny (choć są osobne) budować rzeczywistość, zaskakiwać, przyciągać bądź odpychać. Czasami się to wydarza, zwłaszcza w akcie pierwszym. Ale równie często sceny nie mają siły, nie wiadomo, jaki jest ich temat - i co za tym idzie, nie wiadomo, co grają aktorzy.

Warto obejrzeć dla paru scen

Jacek Romanowski ucieka wciąż w powierzchowną dziwność głosu i gestu, która sprawia, że Nick staje się postacią pozbawioną właściwości. Dorota Segda i Ryszard Łukowski, interesujący w scenie na tarasie parlamentu, w innych sprowadzają swoich bohaterów do roli jednowymiarowych rezonerów. Adam Nawojczyk, ciekawy jako rozpaczliwie cyniczny ideolog życia bez uczuć, w scenach w szpitalu (gdzie umiera na AIDS) staje się sentymentalnie jednoznaczny. Michał Czernecki cokolwiek nadużywa nadekspresyjnego rozedrgania.

Najciekawszą, najpełniejszą postać stworzyła Sandra Korzeniak - jej Nadia, apostołka miłości, ofiarowująca wszystkim swe ciało i mówiąca im, że są dobrzy, jest delikatna, naiwna i zrezygnowana zarazem, mimo wyzywającej powierzchowności i zachowania niewulgarna. Przykuwa uwagę niejednoznacznością, trudną do uchwycenia tajemnicą, intrygującym głosem wreszcie. Trójka młodszych bohaterów zresztą ciekawiej istnieje na scenie - może reżysera bardziej interesował ich gatunek cierpienia niż temat upadku ideałów młodości.

"Polaroidy" w Starym Teatrze, mimo że rozczarowują, jednak nie pozwalają o sobie zapomnieć. Warto je obejrzeć dla paru scen, paru chwil aktorskiego istnienia. Wolę taki kulawy spektakl niż gładkie i obojętne przedstawienia, których wokół pod dostatkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji