I śmieszno, i straszno
"Pod tym kamieniem leżą prochy i kości Giovanniego, dusza jego stanie przed Bogiem przyozdobiona
trudami ziemskiego życia. Ojcem jego był Boccaccio, ojczyzną - Certaldo, zajęciem - święta poezja". Epitafium, które sam Giovanni Boccaccio ułożył zdobi jego nagrobek i wprowadza w wiersz drugi, pióra jego przyjaciela Salutatiego. Salutati wielbiąc sławę Toskańczyka z matki Francuzki, wymienia wszystkie wielkie dzieła pisarza. Padają tytuły "Eklog" i "Genealogii bogów", "Ksiąg o wielkich mężach i niewiastach" oraz "Słownika geograficznego". Ani pierwsze, ani drugie epitafium nie wspomina o dziele życia Boccacia - o "Dekameronie".
Jakub Burckhardt, autor klasycznej już dzisiaj "Kultury Odrodzenia we Włoszech" (1860), tłumaczy rzecz historycznie. "Decydowała całkowita fascynacja antykiem: przez dwieście lat zażywał sławy w całej Europie, zanim po tej stronie Alp poznano jego Dekamerona, a sławę tę zawdzięczał jedynie swym kompilacjom mitograficznym, geograficznym i biograficznym, pisanym po łacinie". Wiktor Szkłowski, klasyk teorii prozy, którego ostatnio uśmierciła przedwcześnie Alicja Lisiecka, próbuje fakt ten zrozumieć zwyczajnie, po ludzku, choć w swym wywodzie buduje piętrową metaforę: "Na tablicy (nagrobka) wyryty jest młody herb tego starego człowieka: ukośnie biegnąca do góry drabina składająca się z czterech szczebli. (...) Człowiek ukosem pobiegł do góry."
Dużo więcej szczęścia od Boccaccia ma za życia... Brunon Rajca, autor pamfletów i paszkwili,
felietonów i krotochwil, którego przyjaciele już zadbali o pełne atencji dla swego chlebodawcy epitalamia.
Najpierw felietonista telewizyjny, Witold Rutkiewicz, oświadczył się dyrektorowi nowej Sceny Satyry przypinając "łatkę" Telewizji. Znany ze swej bezkompromisowości autor, reżyser słynnego "Kata", apostrofę rozpoczął poetyckim wyznaniem: "Spłynąłem niedawno z Warszawy do krakowskiego Maszkarona na premierę Dekamerona". Zadowolony z tego - zamierzonego chyba - częstochowskiego, a nie warszawskiego rymu, Rutkiewicz nie wytrzymuje wzruszenia, wykrzykując: "Ten diabelnie komiczny i pysznie zagrany spektakl , miałby szansę choć na jeden wieczór stonować marsową powagę marmurowego ekranu".
W tydzień później autor literackiego "Sam na sam" w "Gazecie", Stanisław Stanuch, "Zamiast recenzji z "Maszkarona" (tak brzmiał tytuł felietonu) też wydał kilka westchnień, "zwolniony (już po tygodniu) od tonu panegirycznego". Wyznanie Stanucha staje się istotne dzięki olśnieniu, jakiego doznał znany prozaik na "Dekameronie", poprawionym przez... Henryka Cyganika. Oto kilka prawd, które Stanuchowi uświadomił tak poruszający go spektakl. Wdzięczni za ten wysiłek, powtórzmy je w kolejności:
1. "Bez poczucia braterstwa nie ma śmiechu".
2. "Kto wie, czy jedną z przyczyn kryzysu naszych teatrów nie są miękkie, wygodne fotele tak usposabiające do lenistwa. Przede wszystkim umysłowego.
3. "Możemy wszyscy uczyć się nawzajem śmiać".
4. "Autorzy będą musieli się nauczyć pisania na wesoło".
5. "Aktorów czeka opanowanie trudnej sztuki komedianctwa".
6. "Wbrew pozorom nie odeszliśmy zbyt daleko od schematów, z którymi tak zaciekle walczyli artyści renesansu".
Zafascynowany przewrotnością intelektualną tych postulatów, odbiorca gotów je przymierzyć do każdego z sześciu epizodów, które stanowią o konstrukcji widowiska. Uczyniwszy to, będzie tak samo zawiedziony, jak jeden z bohaterów - Calandrino, w którego wmówiono, że jest w stanie odmiennym, tylko po to, by wyłudzić zeń większą sumkę i sutą kolację. Przyzna widz rację tylko Stanuchowej przewrotności, dzięki której jego recenzja jest tyle pochwalna, co miażdżąca. Aktorzy bowiem nie opanowali nawet podstawowych zasad poruszania się w komediowo-farsowej konwencji, inscenizatorowi było wszystko jedno, jakiego sztafażu chwytów wykonawcy niewolniczo się trzymają, a scenografowi zależało tylko na ekstrawagancji kosztownego popisu.
Scenarzysta, którego dopisane jako piosenkowe łączniki utworki z trudem mieszczą się w przedziale knajpianego repertuaru tancbudy, trochę przesadził oczyszczając wyrafinowany dialog Boccaccia i z kunsztownej retoryki, i dialektyki myśli. "Diabelnie komiczne" jest pogrzebanie tekstu Boccaccio w pobliżu dawnej katowni, która sąsiaduje z przystosowana na użytek teatru kawiarnią Wieży Ratuszowej. Cyganik, jakby przeczuwając efekt nudy, jaka wieje z przypominających teatr amatorski przymiarek kopulacyjnych leciwych artystek, serwował asenizacyjny humorek, sam rechocząc i przebierając nóżkami. Zrozumieć trudno, dlaczego tak dalece preparowano tekst, którego siła tkwi właśnie (i wiedzą to już uczniowie szkoły podstawowej, czytający Boccaccia pod ławką, w tajemnicy przed nauczycielem i rodzicami) w konstrukcji zagadki-metafory, a nie w prostackim nazwaniu erotycznego przedmiotu. Tu wystarczą Imieliński, Starowicz i Wisłocka. Ale gdzie im do Van der Veldego, Masocha czy Sade'a?
"Dekameron" to spektakl, na którym wysiedzieć jest bardzo trudno. Nie tylko dlatego, że tu niewygodnie. W Krzysztoforach, w Piwnicy pod Baranami, czy na Brackiej 15 bywało jeszcze trudniej i nikt nie narzekał. Dlaczego? Bo schodząc do tych piwniczek, nie opadał przybysz przynajmniej na duchu, co w tym wypadku staje się postępującym procesem. Przypominają się męki tresera, zmuszonego do spółkowania z tygrysicą. Dla przyciągnięcia widzów i poruszenia wyobraźni. Zapytany o samopoczucie, treser odpowiadał krótko: "I śmieszno, i straszno". Treser był z kresów, a historia zdaje się powtarzać nieustannie.