Artykuły

Ballada o Zaeuropiu

"Noc" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Zbigniew Bochenek w Odrze.

Coś niewątpliwie drgnęło w dramaturgii polskiej. Odkąd dyrektorzy teatrów zrozumieli, iż prawdziwie współczesny teatr nie może obejść się bez prawdziwie współczesnych autorów, zaroiło się od dramaturgicznych debiutów, sale teatralne wypełniły się znowu po brzegi, a teatr stał się dla literatów bardzo "trendy". Dla sceny zaczęli pisać autorzy kojarzeni do tej pory wyłącznie z prozą: Paweł Huelle, Jerzy Pilch, Olga Tokarczuk i ostatnio Andrzej Stasiuk, który zadebiutował w Düsseldorfie słowiańsko-germańską tragi-farsą medyczną zatytułowaną "Noc".

Spektakl powstał na zlecenie kierowanego przez Annę Badorę Düsseldorfer Schauspielhausu i stanowi pierwszą część projektu "Nowa Europa". W jego ramach zaprezentują swoje teatralne spojrzenie na tworzącą się Europę jeszcze inni wschodnioeuropejscy autorzy: ukraiński poeta, prozaik i eseista Jurij Andruchowycz, czeski poeta i prozaik Jachym Topol oraz węgierski poeta, prozaik i fotografik Peter Zilahy - wszyscy niezwiązani do tej pory bezpośrednio z teatrem. Podsumowaniem zaś całego projektu ma być Europejski Festiwal Teatralny w Düsseldorfie, na którym latem 2006 roku zostaną pokazane wszystkie cztery przedstawienia.

Rozpoczynająca ów cykl tragifarsa Stasiuka odniosła w Düsseldorfie niewątpliwy sukces. Zgrabna literacko sztuka jest satyrą na polsko-niemieckie stereotypy, jest zderzeniem dwóch geograficznie bliskich, ale mentalnie jednak odległych światów, a także dwóch rodzajów poczucia humoru, postrzegania i wartościowania rzeczywistości. Stasiuk z dużym sarkazmem i ironią obśmiewa obydwa te światy, przy czym z Niemców pokpiwa w sposób bardziej bolesny. Karykaturuje wszystko to, co prości i dosadni Niemcy na temat "nowych Europejczyków" bez większej żenady głoszą, a co z kolei bardziej wykształceni i dobrze wychowani starają się ukryć, choć w gruncie rzeczy myślą przecież podobnie.

Pierwszą część swojej sztuki autor oparł na bodaj najbardziej ugruntowanej w niemieckich głowach kliszy, podług której Polska to biedny i słabo rozwinięty gospodarczo kraj na wschodzie Europy, w którym mieszkają głównie złodzieje - nie tylko samochodów. Dowcipy o "długich palcach Polaków" są w Niemczech tak samo znane i popularne, jak na przykład w Polsce te o blondynkach. Stasiuk nie próbuje zresztą z tym wizerunkiem walczyć, wręcz przeciwnie. Bohaterami "Nocy" czyni czterech młodych polskich bandziorów, którzy kradzionymi w Niemczech limuzynami wjeżdżają brutalnie, bez ceregieli w okna wystawowe sklepów jubilerskich i okradają je. Zdarzenie to zresztą autentyczne i głośne swojego czasu, także w Polsce; Stasiuk zaczerpnął swa wiedzę w tym przypadku po prostu z prasy. Notabene gangsterzy byli przez długi czas nieuchwytni, niemiecka policja zaś bezradna. Któregoś dnia szczęście opuściło złodziei, gdyż podczas kolejnego napadu broniący swojego dobytku jubiler zastrzelił jednego z nich. Jego konfratrom w sztuce udaje się uciec przez granicę, a potem przy mocno zakrapianym pogrzebie opłakują śmierć kamrata.

Wyreżyserowane przez Mikołaja Grabowskiego przedstawienie ma do tego momentu charakter balladowy. Na pustej niemal scenie złożony z pięciu kobiet polsko-niemiecki chórek, na przemian w obu językach, opowiada, zapowiada dalszą akcję bądź komentuje zdarzenia. W następstwie takiej narracji akcja rozwija się bardziej w wyobraźni widza niż w scenicznym działaniu, które jest raczej oszczędne, bardziej uzupełniające niż kreujące. Bo cóż takiego dzieje się na scenie? W murek ustawiony z surowych cegieł wjeżdżają czarnym BMW powracający z napadu bandyci - i piją, klną, złorzeczą na Fryców, potem grzebią zastrzelonego kompana, zapalają szklaneczki ze spirytusem (przypomina się Maciek Chełmicki z Popiołu i diamentu). Wytwarza się na scenie szelmowski, dekadencki nastrój. Najważniejsze jednak kwestie wypowiada wciąż chór - on przyciąga uwagę widza, karmi go wspomnianymi już stereotypami, śmieszy, bawi i poucza, ale równocześnie jest tu przewodnikiem i narratorem.

Wyśmienita jest na przykład scena,w której ów chórek wyśpiewuje swoją kwestie w stylu wiejskich bab, z charakterystycznym dla nich zaśpiewem.

Jedno, co można zarzucić, zarówno Stasiukowi, jak i Grabowskiemu, to, iż poprzez ów balladowy charakter bagatelizują, by nie powiedzieć - idealizują wydarzenie, a w każdym razie patrzą z przymrużeniem oka na przestępstwa zwykłych bandziorów. Ot, chłopcy rabowali, napadali, kradli, bo byli biedni, ale przecież w gruncie rzeczy to dobrzy ludzie, na których czekały kochające dziewczęta po polskiej stronie. Podobały im się niemieckie samochody, a że nie było ich na nie stać, to je kradli, a że nie mieli pieniędzy, to brali też precjoza. To wprawdzie kpiące, ale również nieco pobłażliwe stanowisko Stasiuka odzwierciedla świetnie aktorsko zagrana scena, w której ożywiony trup bandyty (Oskar Hamerski) w rozmowie ze swoją duszą (Roma Gąsiorowska) usprawiedliwia swoje czyny, twierdząc, iż Niemcy w gruncie rzeczy za te rozboje powinni mu być wdzięczni, gdyż nakręcają one gospodarczą koniunkturę, bo w miejsce każdego skradzionego mercedesa trzeba wyprodukować nowego (jeśli się nie mylę, to chyba Lech Wałęsa był autorem tej odkrywczej idei).

Spektakl przechodzi w totalną groteskę, gdy mowa o niemieckiej stronie. Jubiler (bardzo dobra rola Petera Siegenthalera), który zastrzelił polskiego złodzieja, dostał przy tym ataku serca, trafia do szpitala, jest w stanie krytycznym i żeby mógł dalej żyć, niezbędny jest przeszczep serca. Oczywiście, dawcą jest ów zabity przez niego bandyta. Jubiler na krótko przed operacją odzyskuje świadomość i próbuje dowiedzieć się, któż jest owym dawcą. Lekarze skrzętnie ukrywają najpierw jego tożsamość, przyciśnięci jednak do muru przyznają, iż dawca pochodzi ze Wschodu, ale natychmiast dodają, że jest studentem germanistyki. Oburzony jubiler nie chce przyjąć słowiańskiego serca, jako wieloletni i uczciwy płatnik podatków domaga się tylko i wyłącznie niemieckiego. Ostatecznie mogłoby to być ewentualnie włoskie czy francuskie serce, ale nigdy nie słowiańskie, bo on już dawno temu postanowił, że jeśli chodzi o wschodni kierunek, to jego noga nie stanie nawet w NRD. W tym miejscu trafił Stasiuk dokładnie w punkt. Mieszkam w Niemczech już prawie 17 lat i zapewniam, że tę wypowiedź jubilera mógłbym z powodzeniem włożyć w usta niemal wszystkich niemieckich znajomych. Problem w tym, iż wspomniana już pobłażliwość Stasiuka wystarcza tylko dla jednej strony. Niemcy bowiem strzelają do polskich bandytów, bo już od zawsze strzelali, gdyż są pełni arogancji, nacjonalistyczni, syci, opętani ideą porządku i źli. I to jest, jak sądzę, kolejny stereotyp, który - no właśnie - wbrew czy też zgodnie z intencją twórców z tej sztuki wyłazi?

Tak czy owak, efektownie wyreżyserowany i świetnie aktorsko zagrany przez polsko-niemiecki zespół spektakl pozostaje sukcesem. Choć jego zakończenie budzi znowu wątpliwości. Do uleczonego dzięki operacji jubilera przychodzi ożywiony trup bandyty, gdyż chce poznać człowieka, który posiada jego serce. Po pokonaniu początkowej niechęci rozmawiają o historii, wzajemnych uprzedzeniach, aż wreszcie pogodzeni ze sobą leżą, dzieląc się nakryciem w szpitalnym łóżku. No, no, chyba nawet najwięksi entuzjaści wspólnej Europy wykazaliby w tej materii nieco więcej sceptycyzmu. Tym bardziej, że tragifarsa Stasiuka pokazuje wprawdzie myślowe Zaeuropie po obu stronach, powszechnie znane stereotypy, ale poza nie też nie wykracza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji