Fredro w krzywym zwierciadle
Nazwiska reżysera Olgi Lipińskiej oraz krakowskich aktorów-wykonawców "Zemsty" sprawiły, że poniedziałkowy teatr telewizji zgromadził w fotelach liczniejsze, niż zwykle grono widzów, ostrzących sobie apetyt na artystyczne wydarzenie które niestety, nie nastąpiło". Dlaczego?
Olga Lipińska zobaczyła w "Zemście" pamflet na nasze całkiem współczesne przywary do realizacji spektaklu przystąpiła z pewną z góry powziętą tezą. W rezultacie dowcip, humor, intryga, lekkość fredrowskiej komedii padły pod ciężarem satyryczno - kabaretowej szarzy, podjętej w imię wyostrzenia zwierciadła, w którym współczesny widz miał się przeglądać.
Przerysowane postacie mówiły wprawdzie o miłości, zemście i innych bardzo bliskich nam uczuciach, ale w swych równie gwałtownych, co jednowymiarowych zachowaniach bardziej przypominały nakręcane mechanizmem marionetki, niż żywych ludzi. Jeśli Cześnik Jana Nowickiego, jak na Raptusiewicza przystało, mieści się jeszcze w tej konwencji, to zredukowany do wymiaru kabotyństwa Papkin Jana Peszka staje się - na przekór napisanej przez Fredrę roli mało zabawną figurą. Prawdziwe zaś nieszczęście zaczyna się przy parze zakochanych. Widz nijak nie może się dopatrzeć ponętnej panny w Klarze Marii Peszek, która porusza się z gracją współczesnej "chłopczycy", przemawia słowem zdominowanym melodią, dotąd zarezerwowaną dla Cyganki z przedwojennego filmu. Wacław (Szymon Kuśmider) jest obiektem westchnień równie umownym, jak miłość obojga, która u Fredry dźwiga ciężar dramaturgicznej przeciw wagi dla uczucia zemsty.
Poniedziałkowe przedstawienie dowiodło, że można zrobić Fredrę z satyryczną tezą. Tylko czy warto? Skoro w groteskowych figurach widz nie odnajduje ani siebie, ani smaku zabawy?.