Rozmowa z księciem Danii
Mówi Jan Englert
- Czy miałem rację umawiając się z Panem na rozmowę dopiero po telewizyjnej premierze "Hamleta", w której odtwarzał Pan główną rolę? - pytam Jana Englerta.
- Oczywiście. Przecież Hamleta zagrałem po raz pierwszy. Przed spektaklem nie powiedziałbym nic, oprócz tego, że mam tremę. Przygotowywaliśmy sztukę w wielkim napięciu. Praca trwała gorączkowo. Przez dwa tygodnie nagrań byłem nie Englertem, lecz Hamletem; wszędzie, w domu też. Cóż, tylko w taki sposób można się było mierzyć z tą rolą. (...)
Po zagraniu "Hamleta" przede wszystkim zostaje uczucie niedosytu. Dopiero gdy człowiek zmierzy się z tą materią, zaczyna o niej naprawdę marzyć. Banalne jest już stwierdzenie faktu, że nic bogatszego od "Hamleta" nie stworzono dla sceny teatralnej. Mimo że teatr i aktorstwo przeszły olbrzymią ewolucję, "Hamlet" pozostał i pozostanie synonimem marzeń aktorskich. Jest to arcydzieło tak teatralne, że oprócz telewizji, która niczego się nie boi, nikt nie odważył się go zaadaptować. Wyobraża pan sobie balet z "Hamleta"?
- A "Hamlet" telewizyjny?
- Tu rodzaj sztuki pozostał ten sam, zmieniły się tylko środki. Telewizja oprócz umiejętności technicznych wymaga od aktora również pełnego obnażenia swej osobowości. Trywialnie mówiąc, nie wystarczy Hamleta zagrać - trzeba go jeszcze mieć w sobie.
- Zapewne oglądał Pan Hamleta-Englerta w telewizji?
- Tak, ale cokolwiek powiedziałbym na ten temat, może być - tutaj nie ma alternatywy! - użyte przeciw mnie. Czy zacznę się chwalić, czy ganić - wyjdzie na kokieterię, a więc pozwoli pan, że zrezygnujemy z moich spostrzeżeń. Satysfakcję natomiast sprawił mi odbiór przedstawienia przez szeroką publiczność. Również tę najmłodszą. Dowiedziałem się, że dzieciaki z warszawskiej szkoły podstawowej bawią się podczas przerw w Hamleta.
- A więc popularność?
- Może, ale nie po serialu, nie po "Kotarze" czy "Teatrze Sensacji", lecz po poniedziałkowym teatrze i spektaklu z repertuaru klasycznego. To cieszy.
- Ostatnio często oglądaliśmy Pana w rolach amantów bohaterskich. Czy nie boi się Pan prezentu od widzów w postaci "szufladki"?
- Nie dam się zaszufladkować, przynajmniej na razie. Podejmuję najróżnorodniejsze role w teatrze, telewizji, filmie, choćby miały mi przynieść niepowodzenia.
- Za co bierze się Pan najchętniej?
- Najważniejsza rzecz - to w czym, z kim i u kogo się gra. A bazą dla różnych rodzajów aktorskich jest teatr. Z jego doświadczeń korzystają film i telewizja. Teatr jest rzeczywistym sprawdzianem umiejętności aktora. Człowiek staje tu oko w oko z publicznością, żadnego słowa ani gestu nie można poprawić, bo będzie tu następny gest, następne słowo. W zamian istnieje coś, co zostawiam lekarzom lub fizykom, a nazywam fluidami łączącymi wykonawcę z odbiorcą. Występuje tu sprzężenie zwrotne. Jeśli nawet aktorzy identycznie odtwarzają przedstawienie przy innej publiczności - między obydwoma spektaklami i tak zaistnieje duża różnica. A przyczyna tej różnicy siedzi w fotelach.
- Ostatnie pytanie: Pana plany zawodowe?
- Na najbliższe pół roku wyjeżdżam z Polski. Wystąpię w bułgarskim dramacie psychologicznym i włoskim filmie fabularnym według opowiadań Dostojewskiego. Lecz nie zniknę z kraju zupełnie.