Artykuły

Zaskakujące spełnienie marzeń

- Świat moich postaci, wszystkich tych odmieńców, chorych, upośledzonych i krzywdzonych przez innych, znam, niestety, na wylot i od zawsze. Z doświadczenia - mówi śląski dramaturg INGMAR VILLQIST.

Henryka Wach-Malicka: ,,- Rozmawiamy krótko przed kolejną autorską premierą. Sztukę Ingmara Villqista "Fantom" realizuje w Teatrze Śląskim reżyser Ingmar Villqist. Co było najpierw - potrzeba pisania, reżyserowania czy może... pseudonim?

Ingmar Villqist [na zdjęciu]: Pseudonim był na końcu. Wymyśliłem go w kilka minut, a tłumaczę się z niego do dziś. Po prostu musiałem jakoś podpisać sztukę "Oskar i Ruth", którą - zbiegiem różnych okoliczności - napisałem dla Izabeli Walczybok i Roberta Stefaniaka, moich byłych studentów ze szkoły aktorskiej Zbigniewa Waszkielewicza. Byłem wtedy wicedyrektorem warszawskiej Zachęty, mocno zaangażowanym w działania środowiska plastycznego, prezesem Fundacji im. Piotra Potworowskiego, członkiem zarządu Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki, wykładowcą ASP w Warszawie. Podpisywanie debiutu literackiego (poniekąd prywatnej zabawy), własnym nazwiskiem wydawało mi się jakieś takie, boja wiem, niestosowne. Stworzyłem Villqista z minuty na minutę, przez przypadek właściwie. Potem recenzenci dopatrzyli się różnych konotacji, skojarzeń, nawiązań itd.

Teraz możemy sobie dowcipkować, ale przypominam panu, że Ingmar Villqist objawił się światu w ciężkiej konspiracji i wszyscy daliśmy się nabrać! Dobrze się pan bawił, spotykając się z nami - nieświadomymi mistyfikacji -jako stary znajomy Jarosław Świerszcz, a nie nowy utalentowany dramaturg? Mroczna aura wszystkich pana utworów to rzeczywiście niezłe pole do myślowych "manipulacji". Villqist brzmi ze skandynawska i trudno ustrzec się porównania na przykład "Beztlenowców" z aurą sztuk Strindberga.

- Nie zakładałem żadnej mistyfikacji. To nie był happening, tylko rozdzielenie dwóch sfer życia. Wtedy nie przypuszczałem zresztą, że ta przygoda zmieni całkowicie mój życiorys; że z pisania dla teatru i reżyserowania będę się utrzymywał. Gdy z domowej, komputerowej drukarki wypadły kartki "Oskara i Ruth" myślałem, że to zabawa, że gra z własną wyobraźnią nie potrwa dłużej niż kilka miesięcy - napisałem sztukę, teraz ją wyreżyseruję z udziałem przyjaciół, może pojedziemy na jakiś przegląd teatru offowego i koniec. Stało się inaczej. Zmieniłem zawód.

Przypadkiem wymyślił pan nazwisko, które przyniosło sławę i przypadkiem napisał jedną ze swoich najlepszych sztuk?

- Przypadkiem. Cóż ja poradzę na to, że nie ma w tym żadnej tajemnicy? Potrzebowaliśmy tekstu na dwie postacie, pod ręką nie było innego, więc poszperałem w notatkach i nadałem kształt sceniczny swoim dawnym szkicom.

A jednak! Tworzenie literatury chodziło panu po głowie już wcześniej.

- Marzenie o teatrze towarzyszyło mi od wczesnej młodości. Sporo pisałem od czasów licealnych, ale na własny użytek. Czym innym są jednak marzenia, a czym innym świadoma decyzja o opublikowaniu tekstu sztuki. Cały ten proces dojrzewania do dramatopisarstwa w ogóle by się pewnie nie zdarzył, gdyby nie ów nieprzewidywany, zaskakujący...

... sukces po prostu. Czemu nie chce panu przejść przez gardło to słowo?

- No, jakoś nie chce. Ale rzeczywiście, gdyby nie powodzenie, jakim cieszył się tamten spektakl i nagrody jakie otrzymał, to pewnie dalej zajmowałbym się krytyką sztuki, co zresztą także jest moją pasją. Skoro jednak udało się, to napisałem "Noc Helvera" i wspólnie z przyjaciółmi założyliśmy Teatr Kriket z Królewskiej Huty.

Dlaczego z Królewskiej Huty, a nie z Chorzowa?

- To była ucieczka w wyimaginowaną, nieistniejącą już przeszłość. Nawiązanie do egzotyki tego miejsca, a nie jego współczesnego adresu

Napisał pan prawie dwadzieścia sztuk, w każdej dotykając tematów bolesnych i trudnych, na co dzień zwykle wyrzucanych przez nas, widzów ze świadomości. Pan jest jednak w tej penetracji mrocznych zakamarków ludzkiej egzystencji nadzwyczaj dociekliwy. Skąd oni wszyscy - chorzy na AIDS, homoseksualiści, matki w urojonych ciążach, dziewczyny gwałcone w dzieciństwie przez ojców, pary nie potrafiące okazać sobie miłości -przychodzą do pańskiej wyobraźni?

- Z życia, sama pani powiedziała. W prawdziwym życiu mało kto chce-się jednak nad nimi pochylić, więc ja potęguję ich dramaty na scenie. A świat moich postaci, wszystkich tych odmieńców, chorych, upośledzonych i krzywdzonych przez innych, znam, niestety, na wylot i od zawsze. Z doświadczenia. Dlatego poruszam się w tym a nie innym obszarze emocji i tematów, przez wielu określanych jako tabu. Dlaczego tabu? - pytam w swoich utworach, starając się jednocześnie wskazać na możliwość wyjścia z getta odrzucenia. Moi bohaterowie, choćby pogruchotani wewnętrznie, zawsze próbują wyrwać się z zaklętego kręgu uzależnienia od losu. Patrzą zawsze w jaśniejszą stronę. Jak ognia unikam natomiast doraźnej sensacyjności.

Czuje się pan człowiekiem odważnym?

- Tak. I konsekwentnym, choć właśnie z konsekwencji w wyborze tematów i postaci czyniono mi już zarzuty. Że niby wciąż ten sam krąg ludzi, że żeruję na ofiarach, choć przecież w każdej sztuce pochylam się nad innym nieszczęściem. Poza tym każda z opowiadanych przeze mnie historia jest metaforycznym i w jakimś sensie zbiorowym, ale prawdziwym portretem ludzi i sytuacji. Nic nie poradzę na to, że w życiu jest tyle samo brudu i trudu co przyjemności, a uwikłania emocjonalne potrafią diametralnie zmienić osobowość człowieka albo okaleczyć na zawsze. Do dziś nie opuszcza mnie natomiast lęk przed konfrontacją własnych tekstów z dyscypliną sceny. I poczucie, że muszę znaleźć w sobie kolejne pokłady determinacji, żeby dogrzebywać się prawdy o nich. O tym będę pisać, bo tę sferę życia znam jak nikt i nie chcę więcej na ten temat mówić.

Teatry sięgają po pańską twórczość, realizacje zdobywają nagrody, publiczność nie traci zainteresowania, mógłby się pan już wyzwolić z tego napięcia.

- Teraz jestem spokojniejszy, bo spełniony. Widocznie pisany był mi teatr, choć przez parę dziesiątek lat wydawało się, że nigdy do niego nie trafię. Nawet od życia towarzyskiego tego środowiska byłem dosyć daleko.

Gdzie pan debiutował jako reżyser?

To zdarzyło się nagle, a koń (ten do spadania) był dość wysoki. Wciąż jeszcze byłem historykiem sztuki, kiedy uzyskałem możliwość zrealizowania swoich tekstów - "Nocy Helvera" i "Beztlenowców" - w warszawskim Teatrze Rozmaitości, u Grzegorza Jarzyny, z najlepszymi aktorami. Można powiedzieć, że to była propozycja dla człowieka, który wszedł do teatru dosłownie z ulicy. Bardzo trudny czas, bo nawet realizacja marzeń, jeśli następuje błyskawicznie, bywa trudna do udźwignięcia.

Skoro zawsze pan chciał być dramaturgiem i reżyserem, to dlaczego nie wybrał pan studiów w tym kierunku?

- Bo równie oczywiste było, dla mnie od dziecka, że zostanę historykiem sztuki. Wychowałem się w domu pełnym obrazów, książek od podłogi po sufit, rozmów o wielkich dziełach. Moja współpraca z panią Andą Rottenberg, długoletnią dyrektorką Zachęty, była fascynującym doświadczeniem. Do dziś wykładam też historię sztuki XX wieku w szkołach akademickich, piszę artykuły krytyczne. Między moim pierwszym i drugim zawodem nie ma sprzeczności. Rzecz w tym, że pierwszy wybrałem sam, drugi wybrał mnie. Dziś jestem etatowym reżyserem w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku.

Dopowiedzmy, że jest pan stąd, ze Śląska.

- Górnoślązakiem od pokoleń, wnukiem Jana Faski, człowieka wielce zasłużonego dla regionu, wielkiego patrioty. Szczerze się cieszę, gdy czytani w różnych opracowaniach, że jestem artystą ze Śląska, A także z tego, że mogłem pracować z aktorami Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego. Nawiasem mówiąc, "Fantom" to jedyna moja sztuka, której jeszcze sam nie wyreżyserowałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji