Artykuły

Bieniasza śląski los

- Prawdopodobnie Ślązacy mają w genach tęsknotę za rodzinną ziemią. Ale to nie tylko jest ziemia. To są ludzie, to są krewni, to są budynki, pejzaże, to są także obyczaje, pewien system wartości. STANISŁAWA BIENIASZA, dramaturga i pisarza rodem z Zabrza, w dziesiątą rocznicę śmierci wspomina Krzysztof Karwat.

Drogiemu Krzysiowi Karwatowi, mojemu alter ego, z najlepszymi życzeniami. Zabrze, 28.11.1997". Pośrodku podpis. Z gatunku tych raczej "czytelnych", mimo że tego wieczoru Staszkowi lekko drżały dłonie. Bo już grała w nim adrenalina, choć do rozpoczęcia jego spotkania autorskiego, które właśnie miałem poprowadzić, zostało jeszcze parę chwil. To delikatne podniecenie zapewne wzięło się stąd, że znaleźliśmy się w jego rodzinnym mieście, a na reakcjach i opinii ziomków zawsze bardzo mu zależało.

Po latach znowu otwieram egzemplarz "Niedaleko Kónigsallee", bodaj najlepszej powieści w jego dorobku prozatorskim, i czuję się dziwnie, bo ta dedykacja jest - jak by to powiedzieć? - trochę niezręczna i koślawa. Rzecz jasna, nie w znaczeniu grafologicznym. Chodzi o to, że przecież ani wtedy nie byłem, ani dzisiaj nie jestem "alter ego" Stanisława Bieniasza. Owszem, lubiliśmy się i coś tam o sobie wiedzieliśmy, ale chyba nie aż tak wiele. Dzieliła nas wyraźna różnica wieku, która zapewne dzisiaj nie miałaby żadnego znaczenia. Tak to już bywa; człowiek się starzeje i dystans się skraca. W naszym przypadku właśnie tak się stało. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaczęliśmy się do siebie zbliżać. Byliśmy o krok od drogi, która mogła przekroczyć granicę środowiskowej, literackiej znajomości i zwykłej ludzkiej sympatii. Nie zdążyliśmy tej drogi do końca pokonać, choć byliśmy blisko. Cóż, zabrakło nam czasu. 11 lutego 2001 roku Staszek skręcił i poszedł w inną stronę.

Krytyka wywołuje zakwasy

Tego dnia, nie mogąc uspokoić myśli, wybiegłem na samotny spacer. Błąkałem się po lesie jakieś dwie, trzy godziny. Nie potrafiłem pogodzić się z tym, że ta dopiero co zarysowana ścieżka, która mogła być w jakimś sensie wspólna, a tak naprawdę równoległa, właśnie "alternatywna", zarosła chaszczami i pokrzywami, których nikt już nie wykarczuje.

Ale nie tylko czasu nam zabrakło. Paradoksalnie na przeszkodzie stanęła moja profesja, wszak w tamtym okresie często pisałem o teatrze i sporo recenzowałem. A nie wszystkie moje teksty o książkach i sztukach Bieniasza, także ich realizacjach scenicznych, były jednoznacznie pochlebne. Niech mi tylko teraz nikt nie usiłuje wmówić, że takie, nawet niezbyt bolesne, okładanie się w druku dobrze służy przyjaźni. Jest odwrotnie - wywołuje w sercach, duszach i umysłach zakwasy, bo nikt nie lubi słuchać, że mu coś nie wyszło. Staszek jednak nie był małostkowy i - schlebiam sobie - czekał na moje zdanie. Nigdy jednak mnie nie kokietował, nie próbował przekupić, jak to się zdarzało i zdarza tylu innym ludziom teatru.

Kto go finansuje?

Inna rzecz, że cierpiał, gdy go atakowano. Miał dobre powody, bo zwykle strzały oddawano z flanki politycznej. Zideologizowanej i nacjonalistycznej. Niekiedy zza winkla. Nieustannie ktoś za jego plecami próbował stawiać go w stan moralnego i politycznego podejrzenia. Ach, ileż ja się plotek i haniebnych pomówień o nim nasłuchałem. "To jest dziwne i niejasne. Facet wyjeżdża z rodziną do Niemiec, niby na stałe, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, a potem, po kilkunastu latach, powraca jak gdyby nigdy nic. Czy to normalne? Jaki z niego Polak? Jaki Niemiec? Jaki Ślązak? Z czego on żyje, kto go finansuje i o co mu tak naprawdę chodzi?" - te złowieszcze szepty wyciszały się, gdy nieopatrznie dochodziły do moich uszu. Zapewne przeradzały się w kalumnie, gdy akurat nie było mnie obok tych wszystkich drobnych nienawistników i wszelakiej maści psów ogrodnika.

Tak, trudno być prorokiem we własnym kraju. Trudno być Górnoślązakiem na Górnym Śląsku, gdy głośno wypowiada się prawdy wcześniej mozolnie zafałszowywane, zapomniane bądź nieznane, a wokół tylu ludzi, którzy niczego nie pojmują i nie chcą pojąć. I na dodatek zakładają, że masz złą wolę, a pod twoim słowem i piórem ukryte są paskudne intencje. Jakie? Jakie sobie tylko zażyczysz. Antypolskie - jeśli trafisz na najprawdziwszego z prawdziwych Polaków, zatęchłą endecką myślą podszytego. Antyniemieckie -jeśli trafisz na niewinnie wyglądającego piewcę dawnego reżimu, który będzie cię przekonywał, że w latach trzydziestych ubiegłego wieku to przynajmniej porządek był i ludzie na niemieckim Górnym Śląsku robotę mieli. Antyśląskie - jeśli trafisz na etnonacjonalistę, który głęboko wierzy, że wszystkie plagi i nieszczęścia, jakie przez wieki spadały na Górny Śląsk, swoje rzeczywiste praźródła mają w Warszawie i Sosnowcu.

"Stary portfel" robił wrażenie

To chyba był listopad roku 1981. A może początek grudnia? W sztabach wojskowych odliczano już dni i godziny. Trzynastego generał miał pojawić się w naszych telewizorach i ogłosić stan wojenny. Stanisława Bieniasza już w kraju nie było. Ja zaś jeszcze nie wiedziałem, że za parę dni złapie mnie grypa i słynne przesianie do narodu polskiego zobaczę w łóżku. Rzecz jasna, w Telewizji Katowice - a tam wówczas, w redakcji widowisk teatralnych, zaczynałem swe zawodowe życie - też nikt nie wiedział, co się święci. Nikt również nie przewidywał, że w niewielkiej salce projekcyjnej zdarzy się coś tak ważnego i rozstrzygającego w życiu tego mało znanego trzydziestoletniego zabrzanina, który wprawdzie wcześniej odniósł już parę sukcesów pisarskich i teatralnych, ale jego droga twórcza na dobre dopiero wtedy się zaczęła.

To była tzw. kolaudacja. Pokaz zamknięty, tylko dla kilkunastu osób.

I choć tyle szczegółów zatarło się już w mojej pamięci, to nie zapomniałem, że "Stary portfel" zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po raz pierwszy dotknąłem materii, z którą wprawdzie jako mieszkaniec Górnego Śląska stykałem się na co dzień, ale przecież wtedy - w czasach obowiązywania zliberalizowanej, lecz ciągle bezwzględnej cenzury prewencyjnej - takiej tematyki w żadnych przekazach artystycznych, dotyczących najważniejszych problemów tego regionu, nie podejmowano. O emigracji Ślązaków do Niemiec, jej istocie i złożoności, nie wolno było mówić. A już na pewno nie w tak oskarżycielskim tonie, jak uczynił to Bieniasz.

Bieniasz i Kazimierz Kutz. Bo to Kutz zrealizował w katowickim ośrodku telewizyjnym to znakomite przedstawienie, które mimo upływu lat do dziś nie utraciło artystycznej świeżości. Bo to Kutz podniósł, uwiarygodnił i niejako uwznioślił dramat głównego bohatera sztuki, Franciszka Szymy, byłego powstańca śląskiego i górnika, którego bieda i upokorzenia, jakich doznał w PRL-u, wygoniły w latach siedemdziesiątych z ojczyzny.

Skromnie wciśnięty w fotel, gdzieś w ostatnim rzędzie, oglądałem to przedstawienie ze ściśniętym gardłem. Czułem, że wstrzeliwuje się w sam środek polskich (i przede wszystkim górnośląskich) dylematów. Przecież był to czas, gdy co rusz któryś z naszych krewnych, znajomych czy kolegów szkolnych znikał na zawsze, wcześniej - na ogół w tajemnicy - pakując walizki i ruszając w nieznane. Ten exodus Ślązaków nie był motywowany wyłącznie

względami ekonomicznymi, choć tak się o nim mówiło i pisało. W większości przypadków nie był też ucieczką od polskości, rozumianej jako kanon elementarnych wartości i uczuć narodowych. Wiedział o tym Bieniasz. I wiedział Kutz. który zaangażował aktorów ze scen przede wszystkim Zabrza, Katowic i Sosnowca. Dla nich też była to wielka przygoda artystyczna. Zwłaszcza dla odtwarzającego postać Szymy Jerzego Siwego z zabrzańskiego Teatru Nowego, który stworzył w tym widowisku chyba rolę życia. Niestety, Siwy nigdy nie oglądnął efektów swej pracy i swego największego sukcesu. Obawiam się, że także partnerująca mu Marta Straszna, niezapomniana aktorka naturszczyk, znana choćby z wcześniejszych "Paciorków jednego różańca", też nie zobaczyła się na ekranie telewizora. Dlaczego? Bo oboje zmarli w latach osiemdziesiątych, a na kolaudacyjne przeglądy aktorów raczej się nie zaprasza. Nic więc dziwnego, że i wtedy, w owej niewielkiej salce katowickiego ośrodka telewizyjnego, Siwego i Strasznej nie było.

Matka została skasowana

Do publicznej emisji w roku 1981 nie doszło, bo za parę dni na ulicach polskich miast pojawiły się czołgi, a dziennikarze telewizyjni, zamiast anonsować widzom kolejne wydarzenia kulturalne, poprzebierali się w mundury wojskowe i zajęli się zupełnie innym gatunkiem "teatru".

- "Stary portfel" otrzymał ośmioletni wyrok - wspominał Kutz w roku 1990 i pisał: - Zapadła nawet decyzja o skasowaniu widowiska. Gdy się o tym dowiedziałem, napisałem lapidarny list do ówczesnego wicepremiera od kultury, podkreślając prawidłowość tej decyzji; skoro zabija się górników, kasowanie utworów na ich temat jest dalszym ciągiem morderstw pod kopalnią Wujek. Do dziś nie otrzymałem na ten list odpowiedzi. Ale dwóch techników Ślązaków, członków "Solidarności", podjęło wtedy ryzykowną próbę ratowania taśmy. I mimo tylu przestraszonych, skapusiałych i zubeczonych panów w katowickim ośrodku TV udało się zrobić kopię i wynieść taśmę zza kordonu wojska i ich karabinów. Zapis wzorcowy, czyli tak zwana matka, został jednak skasowany. A potem okazało się, że jeszcze jedna kopia istnieje w Warszawie.

Miał zatem Stanisław Bieniasz jako autor "Starego portfela" sporo szczęścia w nieszczęściu. Uratowano spektakl, bez którego jego późniejsze życie zawodowe i twórcze zapewne ułożyłoby się inaczej. Śmiem twierdzić, że gorzej. Telewizyjny "Stary portfel" stal się bowiem dla niego czymś nadzwyczajnie ważnym. Rodzajem trampoliny, która wysoko go potem wyniosła. Punktem zwrotnym, niejako torującym mu drogę w przyszłość. Ale ta różami usiana nie była.

Niemieckiego musiał się uczyć

Jako się rzekło, stan wojenny zastał Bieniasza w Niemczech, gdzie niebawem przeszedł -jak tysiące innych Górnoślązaków - przez obóz przesiedleńczy we Friedlandzie. Ostatecznie, gdy zdołał już jako tako się zaadaptować i jakoś pozbierać w nowej rzeczywistości, wylądował w niewielkim Mettmann, w Nadrenii Północnej-Westfalii. Krainie, gdzie - najprawdopodobniej - mieszka dziś nie mniej etnicznych Górnoślązaków i ich potomków niż na Górnym Śląsku. Tam zresztą - począwszy od wielkich fal emigracyjnych z przełomu wieków XIX i XX - nigdy ich nie brakowało.

To nie były w życiu Bieniasza łatwe lata, łatwy czas. Zwłaszcza na początku, kiedy właściwie w ogóle nie znał języka niemieckiego, ucząc się go -jak tysiące innych emigrantów z Polski - od podstaw. Ale nawet później, już po dobrym opanowaniu mowy swoich nowych sąsiadów, jako dziennikarz i pisarz zwracał się przede wszystkim w stronę środowisk polskich i polskojęzycznych. Rychło nawiązał współpracę z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa oraz polską sekcją Radia Deutschlandfunk, gdzie komentował wydarzenia krajowe, zajmując się przede wszystkim problematyką kulturalną. Uprawiał też reporterkę radiową, ale i realizował - choćby w Bayerischer Rundfunk - własne słuchowiska radiowe, na ogół mocno nasycone bieżącą polityką, ostro i emocjonalnie potępiające stan wojenny.

Słowem: pisał, pisał, pisał. Także opowiadania, które publikował głównie w prasie emigracyjnej, szybko układając je w wydany w roku 1984 w Londynie tom Ostry dyżur. To były też teksty silnie zaangażowane, publicystyczne w tonie i wyrazie. Teksty będące wielkim krzykiem oburzenia i protestu wobec tego, co stało się w kraju.

Literatury i teatru nigdy nie porzucił

Można więc rzec, że Stanisław Bieniasz jako człowiek pióra wzorowo odnalazł się na obczyźnie, bo literatury i teatru nie porzucił. Nie porzucił swoich talentów, pasji i marzeń. Na pewno dodawała mu sił obecność najbliższych. Miał koło siebie żonę, córkę, syna. W tamtych latach nie wszyscy wyjeżdżający z PRL-u Polacy, Niemcy czy Ślązacy mieli tyle szczęścia. Familie pozostawały nieraz na długie lata rozbite. Nieraz na zawsze. Bieniasza taki los ominął. Nie poddawał się, dzielnie i skutecznie walcząc - dla siebie i rodziny

- o nową przestrzeń do życia. Z roku na rok poszerzał pola działania, coraz głębiej wchodząc w realia demokratycznego państwa prawa, jakim od lat była Republika Federalna Niemiec. My, którzy wtedy zostaliśmy w Polsce, nawet nie mogliśmy marzyć, że kiedyś też u nas dokona się cud i wyjdziemy spod sowieckiego buta. Że w końcu doczekamy pełnej wolności. A kto wtedy mógł przypuszczać, że otwarte zostaną granice, zniesiony pojałtański porządek, że dojdzie do zjednoczenia Niemiec, które staną się jednym z naszych najbliższych sojuszników politycznych i wojskowych? Kto mógł wiedzieć, że za 20-30 lat trzeba będzie kolejnym generacjom obywateli Rzeczypospolitej mozolnie tłumaczyć i wyjaśniać - nierzadko bez powodzenia - na czym polegał opresyjny system polityczny, w jakim żyli ich rodzice i dziadkowie?

Emigranci z czasów solidarnościowej burzy, z lat 1980-1981, swoje musieli przeżyć. Musieli też wiele się nauczyć. Trafili bowiem do krajów, w których obowiązywały surowe reguły wolnorynkowego kapitalizmu. Tych zaś jakże wielu Polaków i Górnoślązaków nie potrafiło przyjąć, nie zdołało się w nich zmieścić. Cóż, oni po prostu ich nie znali. Bieniaszowi też nie było łatwo, a może nawet -jako pisarzowi i człowiekowi wrażliwemu - trudniej niż wielu innym. Bieniasz bowiem - poza tym, że musiał zadbać o wikt i opierunek, o materialne podstawy egzystencji swej rodziny - wojował też o to, by nie popaść w twórczą niemoc. By nie wylądować poniżej progu, który każe człowiekowi zapomnieć o tym, kim się było, kim się jest, kim się pragnie być.

Cierpiał, bo tęsknił

Udało mu się wtedy. Powinien więc być szczęśliwy i spełniony. Powinien - chciałoby się dziś powiedzieć - pozostać w Niemczech, bo przecież z głodu by tam nie umarł. Patrząc z perspektywy Polski pustych sklepów i wszechobecnej apatii, nieźle mu się powodziło. A przecież cierpiał. Bo nie był - jak to się powiada - na swoim miejscu. Uciekł z kraju, w którym coraz bardziej się dusił, czując, że już w nim dłużej nie wytrzyma. Trafił zaś do kraju, który go wprawdzie wspaniałomyślnie przygarnął, ale jego nową ojczyzną się nie stał. Bo nie mógł.

- Jak pan i pańska rodzina przeżyli tęsknotę za swoją ziemią utraconą? - pytał Kazimierz Kutz w lutym 1995 roku w programie telewizyjnym z cyklu Wesoło, czyli smutno, realizowanym przez duet producencki Wojciech Sarnowicz - Michał Smolorz.

- Przed tym nie można uciec - odpowiedział mu Bieniasz. - Prawdopodobnie Ślązacy mają w genach tęsknotę za rodzinną ziemią. Ale to nie tylko jest ziemia. To są ludzie, to są krewni, to są budynki, pejzaże, to są także obyczaje, pewien system wartości.

Po chwili zaś, niemal z masochistyczną szczerością, wyznał: - Moja żona była w takim stanie, że lekarz powiedział jej to, o czym mówił biskup opolski Alfons Nossol w odniesieniu do Ślązaków w ogóle. Że może ją wyleczyć tylko powrót albo przynajmniej wyjazd do Polski. Było to wtedy niemożliwe i żona jakoś z tego wyszła, natomiast u mnie skończyło się zawałem.

Wszyscy dbają o swój domek

W tej samej telewizyjnej audycji Bieniasz wyjawił też jedno ze źródeł dyskomfortu psychicznego, jaki nieraz odczuwał w Niemczech Zachodnich.

- Wszyscy tu zabiegani, wszyscy dbają o swój portfel, o swój domek, o swoje auto. Przecież nie mogą dopuścić do tego, żeby sąsiad jeździł lepszym modelem, więc trzeba pracować, pracować, pracować... To jest życie pozbawione głębszych uczuć. Ja czasem myślę, że jest to życie pozbawione tragedii, to znaczy - powierzchowne.

Bieniasz zawsze buntował się przeciwko życiu "powierzchownemu". Bohaterowie jego powieści, opowiadań i sztuk teatralnych nieustannie obijali się o urzędniczo-biurokratyczny beton, który nie pozwalał im normalnie funkcjonować. Byli przymuszani do łamania zasad i norm, bo wokół gęstniała sieć rozmaitych układów towarzyskich, partyjnych, biznesowych itp., w każdym przypadku - moralnie wątpliwych i podejrzanych. Bieniasz tak właśnie konstruował postacie i tak kreował rzeczywistość literacką, zwłaszcza na początku swej kariery pisarskiej.

Fragment książki Krzysztofa Karwata zatytułowanej "Stanisław Bieniasz. Śląski los". Jej promocja, z udziałem m.in. Kazimierza Kutza, autora dwóch widowisk telewizyjnych zrealizowanych na podstawie tekstów Bieniasza, odbędzie się 21 lutego o godz. 19 w chorzowskim Teatrze Rozrywki

Stanisław Bieniasz "Świat najmniejszy"

(fragment eseju)

(...) Za ogródkami działkowymi znajdował się w dolince lasek Bagier, zalany potem fekaliom i. kiedy skierowano do niego kanalizację deszczową i nielegalnie przyłączone do niej ścieki komunalne. Mostek na byłej rzeczce granicznej, płynącej w morenowej dolinie o stm-mym zboczu zniknął i chcąc dostać się do parku z Iwami przed wejściem trzeba było nadrabiać przeszło kilometr. Nikt już nie pamięta, kiedy zniknęła ostatnia chłopska chałupa koło nowej szkoły, zbudowanej naprzeciw kościoła po wytyczeniu granicy. Wyburzono też stare probostwo z salą. iv której odprawiano msze, zanim nie zbudowano kościoła, a po wojnie kilka razy wystawiano w niej sztuki z życia świętych pańskich. Rozpadły się prawie wszystkie domy przy ulicy biegnącej równolegle do cmentarza, wyeksploatowaną cegielnię, na której dnie zieleniło się głębokie oczko zawsze lodowato zimnej wody, a na zboczach pięły się wyniosłe dziewanny, zasypano kamieniem z kopalni. Daleko "w górce", dokąd z własnej ulicy docierało się później niż do miasta za "granicznym "potokiem, stał szyb remontowy niedalekiej kopalni, widocznej z okna domu rodzinnego w jednym szeregu z ogromną wieżą wodną, elektrownią, z kominem o niepowtarzalnym kształcie koła, z którego sterczeli do góry dymiący kikut, i z kościołem w sąsiedniej dzielnicy, którego wieża została zniszczona przezpiorun. Dalej sterczały wieże wyciągowe kolejnej kopalni i koksowni, a bliżej był kościół, z którego kilka razy dziennie rozlegała się sygnaturka, bo dzwony zostały zrabowane przez władze hitlerowskie podczas wojny. Potem wskutek szkód górniczych ulica stopniowo zapadła się o wiele metrów i dzisiaj z głębokiego dołu nie widać już wieży ciśnień, na horyzoncie sterczy już tylko czubek przebudowanej elektrociepłowni, a obok

plaski dach wieży kościelnej i dalej - sam szczyt szybu wyciągowego, przez który nikt już nie wydobywa węgla. Jeszcze tylko z zachodu dochodzą tu trujące smrody z przedostatniej w mieście, na razie ocalałej koksowni. A kiedy właściwie zamilkło basowe buczenie szybiku wentylacyjnego za ogródkami działkowymi? Dziś po miniaturowej wieży wyciągowej i po lutni, przypominającej ogromnego ślimaka z blachy, nie pozostał nawet najmniejszy ślad.

Zniknęli także ludzie, którzy chodzili po ulicach: byli powstańcy, którzi/ woleli się przez długie dziesięciolecia nie przyznawać do własnych zasług, ich synowie - byli żołnierze niemieccy, którzy wrócili z niewoli rosyjskiej czy zachodniej i nawet własnym synom bali się wspomnieć o tym, że posłużono się nimi jako mięsem armatnim, noszące żałobę aż do śmierci wdowy po podoficerach poległych na froncie wschodnim, osiedlowy głupek, chodzący z kozą i drugi, zamiatający społecznie ulice szewc filozof, który do śmierci opiekował się swoją schizofreniczną siostrą, grabarz, który miał szesnaścioro dzieci, malarz, którego święty Jerzy walczący ze smokiem miał prawą rękę wyrastającą z piersi, a lewą z pleców, strażak ochotnik, którego aresztowano za serię podpaleń, fryzjer damski i męski, a zarazem prezes klubu sportowego w jednej osobie, pijak, usiłujący w drodze powrotnej z baru wyrywać drzewa, handlarz skórkami króliczymi, hodowca nutrii, jeżdżący na rowerze naprawiacz garnków, zajmujący się również ostrzeniem noży, haderlok. u którego można było za szmaty i makulaturę dostać garnek, igłę lub papierowego latawca, właścicielka sklepu z warzywami, w którym można też było nabyć za pięćdziesiąt groszy myszki z wafla, napełnione białą lub różową pianką z białek, która po terminie przeraźliwie cuchnęła, piekarz - specjalista od pysznych kajzerek posypanych makiem, ostatni czterej furmani w osadzie, żyjący z rozwożenia węgla na talony, zakładowy sekretarz partii - właściciel motocykla cwosport, rzeźnik, trudniący się nielegalnym ubojem i wyrobem wędlin - jeden z tych siedemnastu, którzy przed wojną posiadali masarnie, produkujące naprzemy! do Niemiec i wielu, wielu innych. Wszyscy po kolei przenosili się ze swoich domów pomiędzy alejki cmentarza, graniczącego z boiskiem sportowym i nieraz wysoka piłka lądowała wśród grobów, urozmaicajcie nieboszczykom monotonię oczekiwania na sąd ostateczny.

Odchodzili też młodsi. Niektórzy tam, za boisko, inni na razie tylko za linię horyzontu: do miasta, którego dzielnicą stalą się osada, na jedną z wielkich budów socjalizmu lub za granicę. Za granicę wyjeżdżali zresztą także ci, dla których wyjazd był zaprzeczeniem ich własnych decyzji z młodości. Z czterech emerytów, grających w groszowego skata pod wiśnią w dziadkowym ogrodzie, pierwszy - członek selbstschulzi i, później górnik dołowy za starej Polski, za Niemca i aż do emerytury za czerwonych, wybrał się wraz z synem i synową oraz wnukiem, który nie miał ochoty nigdzie wyjeżdżać, do Niemiec' Wschodnich i wszelki słuch po nim zaginął, jak po kamieniu rzuconym w studnię. Drugi, który nigdy nie zabierał glosa i nawet nie było wiadomo, co myśli i kim się czuje, zaczął jakiś czas potem starać się o paszport i po dwudziestu ahsagach dostał wreszcie zezwolenie na wyjazd. Trzeci, były powstaniec śląski, który przedtem bez ustanku kłócił się o Polskę ze swoim byłym wrogiem z niemieckiej samoobrony, dostał paszport na pogrzeb brata i już nie wrócił, więc czwartego nie było komu odprowadzić na cmentarz. Lecz równocześnie pojawiali się nowi przybysze z miasta budowali domy na specjalnie zbrojonych fundamentach, wytrzymujących szkody górnicze, w osadzie rodziły się dzieci, szły do pierwszej komunii i do szkoły, kończyły ją. dojeżdżały do szkól średnich, studiowały, żeniły, im znowu rodziły się dzieci i stopniowo znany świat zmieniał swoje oblicze (...)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji