Artykuły

Jeszcze jedna Ifigenia

Najbliższa sztuce była w tym przedstawieniu dekoracja. Seledynowo podświetlony horyzont, półkoliście rozpięte w połowie sceny białe płótno namiotu, który w epilogu podjedzie do góry na kształt żagla rejowego, u góry dwie zmięte szmaty, i jeszcze ustawiony na środku maszt z postrzępioną czerwoną materią, zwisającą bezsilnie po obu bokach drzewca: nie ma wiatru, jesteśmy w Aulidzie, za chwilę rozegra się tutaj sprawa Ifigenii, wyprawa zjednoczonych królestw greckich nie może wyruszyć pod Troję, gdzie swawoli w tej chwili z Parysem porwana Menelaosowi piękna i niewierna Helena. W tej oszczędnie zaprojektowanej dekoracji Krystyny Zachwatowicz rozegrać się może wszystko: żart przewrotny na tematy antyczne a la Giraudoux, epizod z podwórkowej ballady o wojnie trojańskiej (pamiętacie państwo, "Żył raz Menelaj, możny, bogaty - żonę miał piękne Helenę - co nie lubiła ciastek, herbaty - i ciągle miała migrenę..."), obsesyjny dramat "władzy", parodia w stylu Offenbachowskim, współczesna transkrypcja mitu starożytnego.

Wszystko zostało już powiedziane, znamy początek i koniec tego kuszącego dla nowożytnego dramatopisarza epizodu antycznego. Troja padnie, z wojny wróci niewielu, co najważniejsze jednak w interesującym nas wydarzeniu - Ifigenia będzie ofiarowana bogom za wiatr i pomyślność wyprawy. Więcej, znamy dokładnie bohaterów zdarzenia, ich charaktery, powiązanie wzajemne, przyszłe losy. Najłatwiej spreparować z tego parodie, najbardziej nęci rewizja wątku literackiego, wpisanie w jego schemat współczesności. Wszystko jest z góry dane, można się więc bawić przestawianiem figur na szachownicy, udawać, że w rozgrywanej partii możliwe są jeszcze niespodzianki, że da się odwrócić bieg zdarzeń, można wreszcie szukać nowych motywów działania, o których milczy mitologia. Jak w "rewizjonistycznych" inscenizacjach Hamleta, jak w nicowanych na wszystkie strony Antymonach, Elektrach, wreszcie Ifigeniach, których bohaterowie pod kostiumem historycznym kryją współczesną wrażliwość i współczesne obsesje.

Choiński szydzi z wodzów greckich, z frazesu racji stanu i frazesu bogo-ojczyźnianego. Ofiary z Ifigenii zażądali bogowie, w których nikt nie wierzy, i którzy potrzebni są tylko jako oprawa rządów całkiem przyziemnych. Szydzi z celebrowanych narad wojennych, w czasie których dostojni królowie biorą się za łby, z talentów wojskowych zdziecinniałych wodzów, z szczytnych celów wyprawy grabieżczej, z dyplomacji i strategii Greków, z naiwnej wiary żołnierzy w bóstwa. Przy pomocy stosunkowo prostego zabiegu: każe bohaterom przemawiać współczesnym językiem potocznym, wprowadza realistyczną motywację działania, rodem z najpoczciwszego teatru mieszczańskiego. To jedna warstwa dramatu, ta balladowo-Giraudoux-Offenbachowska.

Jest jeszcze żart. Żart z Greków antycznych i ze współczesności, wpisanej do tej heroicznej sprawy o Ifigenię, która przerodziła się w intrygę towarzysko-koteryjną niezbyt mądrych wodzów. Choiński jest mądrzejszy od nich, przynajmniej o lekturę Iliady - i kilkunastu napisanych w ostatnim stuleciu quasi-Ifigenii współczesnych.

Jest jeszcze, poza wrażeniami z lektury, trochę doświadczeń pokoleniowych, które każą sceptycznie spoglądać na wielkie epoki historyczne. Obsesja - Mechanizmu, Władzy, Wiary - pokolenia, które idee nazwało fetyszami, konieczność dziejową - dziejową katarynką. To również jest dosyć zgrabnie zrobione, byłoby prawdziwe i autentyczne, gdyby Choiński w tym współczesnym autentyzmie za bardzo nie przesadził. Literatura najmłodsza ucieka się w takim wypadku do sentymentalizmu, również Choiński napakował trochę tego sentymentalizmu do Krucjaty. Szydzi ze świata dorosłych po to, żeby przeciwstawić mu wielką miłość Ifigenii i Achillesa. Jedynie parę kochanków czystych dzięki szczerej - jak powie autor, ckliwej, jak sądzi widownia - miłości traktuje tu serio. Po to między innymi chciał napisać Krucjatę, żeby ustami najmądrzejszego w sztuce Odysseusza powiedzieć: "Krzyczycie: "Grecja! Ukarać Trojan! Nasza sława! Nasza wielkość!" Uratowanie jednej miłości jest więcej warte, niż zburzenie potężnego państwa. Ale wy tego nie rozumiecie. Jesteście mali i podli." Oczywiście, znalazł w ten sposób argument przeciw "krucjacie", przestał być w ten sposób "nihilistycznym szydercą", ale i oddał bez walki jedno z ważniejszych pięter tak zręcznie podjętej rewizji wątku literackiego.

Ważna jest wreszcie końcówka, Ifigenia została uratowana, Odysseusz zdemaskował intrygę wodzów i Kalchasa bogowie się nie liczą, nie ma w tej tak poprowadzonej partii dostatecznych przesłanek racjonalnych, aby jednak uśmiercić córkę Agamemnona. W tym miejscu musiałby się zacząć nowy dramat. Giraudoux kazałby zapewne odwrócić sytuację, zaproponowałby może paradoks podwójny: Achilles z Odysseuszem sami zaprowadziliby błagającą o śmierć Ifigenię do Kalchasa. Mit trzeba nicować, żeby pokazać podszewkę legendy, ale nie można legendy fałszować, Ifigenia musi dojść do ołtarza; później niech żyje sobie choćby w Taurydzie. Musiałby się zacząć nowy dramat, albo - jak w powieści kryminalnej - powinno się okazać, że przeoczone zostało jakieś bardzo ważne ogniwo. Właśnie. Ifigenia została wprawdzie uratowana, ale żyje jeszcze Kalchas. Kapłan, który również nie wierzy w bogów; mord musi mieć swą "realistyczną" motywację. Kalchas staje się więc mordercą seksualnym, "to była miłość, prawda?(...) Wiem, że nie zaznałeś kobiety, bo dla ciebie rozkosz zawsze wyglądała inaczej...". To jest w Krucjacie, kulturalnym i dojrzałym literacko debiucie dramatycznym Choińskiego, najbardziej płaskie i tanie. Nie ma tu już persyflażu literackiego, ani nawet pokoleniowego sentymentalizmu; dogrywka końcowa ze zboczonym seksualnie Kalchasem jest może nawet konsekwentnie rozegrana, ale przecież nie z poetyki całości, nie w tonie świetnej zapowiedzi początkowej. Dosłowna transpozycja motywu Durrenmattowskiego seksualizmu musi być zgrzytem, jest chwytem nazbyt już literackim. Zaciążyło to również na przedstawieniu Jana Bratkowskiego. Najbliższa sztuce była rzeczywiście dekoracja, w której rozegrać mogła się cała Krucjata, która niczego nie dopowiadając do końca, odkrywała przecież klimat młodzieńczej dyskusji z wątkiem mitu antycznego. Od początku obecny był na scenie ponury, groźnie zmarszczony Kalchas, z wymownie złożonymi rękami na padołku (świetnie obsadzony w roli świątobliwego kapłana W. Rajewski); od początku wiadomy był zły literacko koniec, płaski pomysł końcowy nie został stuszowany tam, gdzie nie był jeszcze wcale potrzebny. Chrzęściła tektura zbrojnych wodzów greckich, bardziej "robionych" na śmiesznie niż zabawnych w wyraźnie persyflażowych sytuacjach, granych na jednej nucie, takiego dość naiwnie-warszawskiego Giraudoux, słodyczy karmelkowej dodała jeszcze do mdłej od początku postaci Ifigenii Elżbieta Kępińska. Bóg z nimi. Nie są to grzeszki tak wielkie, by warto o nie wszczynać sprawę. Do równowagi wrócił przecież spektakl dzięki energicznie biorącemu się za królów greckich Achillesowi R. Wilhelmiego. młody Odysseusz J. Matyjaszkiewicza strzegł ze swej strony wodzów przed grzechem jawnej pychy, jakże dalekiej debiutanckiej Krucjacie. Sztuka została jednak w ten sposób zwekslowana na trochę inny tor, bliższy ponuremu Kalchasowi niż kpiącemu i szydzącemu z nadętych towarzyszy broni Odyseuszowi. A przecież w tej młodzieńczo-przewrotnej wersji Ifigenii, sztuce zbuntowanej przeciw tradycyjnym schematom moralnym idzie - podejrzewam - o coś więcej jak tylko odkrycie jeszcze jednego, nie nazwanego dotąd jeszcze w odpowiedniej literaturze motywu działania kapłana Artemidy. W przeciwnym wypadku nie byłoby warto wracać raz jeszcze do sprawy Ifigenii i innych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji