Artykuły

Papierowa róża

FEDERICO GARCIA LORCA to naprawdę świetny poeta. I nierozerwalnie związany z klimatem hiszpańskim. Zamordowany przez faszystów w r. 1936, do dziś pozostaje jednym z najwybitniejszych poetów hiszpańskich.

Pisze o tym bardzo pięknie Jan Zych w programie teatralnym, wydanym z okazji najnowszej premiery sztuki Lorki w Teatrze im. J. Słowackiego pt. Panna Rosita, czyli Mowa Kwiatów. I tekst Zycha brzmi najbardziej przekonywająco podczas wieczoru w teatrze.

W tym samym programie Maria Strzałkowa przytacza wypowiedź Lorki, że "teatr był zawsze moim powołaniem"... Wielcy pisarze często się mylą w ocenach własnej twórczości. Lorca chciał wprawdzie tworzyć teatr inny, aniżeli ten, który towarzyszył jego krótkiemu, 38-letniemu życiu, zarówno w wydaniu klasycznym jak i współczesnym, ale - przynajmniej w moim przekonaniu - jego znakomita, specyficznie hiszpańska poezja przerastała o kilka klas, jeśli nie wszystkie, to zdecydowaną większość utworów dramatycznych, jakie napisał. A już na pewno do słabszych sztuk scenicznych należy Panna Rosita.

Oczywiście, można rozmaicie zapatrywać się na uroki teatru poetyckiego. I to jeszcze u nas, czułych na wdzięki narodowego teatru epoki Romantyzmu, a następnie Wyspiańskiego i wreszcie Różewicza, żeby poprzestać tylko na tym wielkim skrócie drogi scenopisarstwa o charakterze poetyckim.

Wracając jednak do Lorki, należy z miejsca określić, że podstawowym warunkiem prawidłowego odczytania jego sztuk, a także - choć w części - zrozumienia jego teatru, jest znajomość realiów "hiszpańskości" i kondensacja gramatycznych nastrojów, wyrażonych językiem oraz obrazem poezji. Inaczej wszystko zamieni się w cukierkowe poetyzowanie, rozlewną deklamację i naiwną baśniowość.

Akurat te elementy wystąpiły w sposób natrętny, a niekiedy żenujący brakiem dobrego smaku w inscenizacji i reżyserii widowiska na wielkiej scenie Teatru im. J. Słowackiego. Zwłaszcza, że twórca przedstawienia, Ewa Bonacka, jakby nie dowierzając samemu tekstowi dramatu - usiłowała go "wzbogacić" wstawkami wierszy Lorki, muzyką trzech gitarzystów oraz śpiewami ponad możliwości wokalne prawie wszystkich wykonawców.

Nadmiar poetyckości rozśpiewanej rozbił i tak rwący się tok spektaklu, słowa ginęły w muzyce, a dłużyzny na scenie przypominały tasiemca, który pożera całą materię dramaturgiczną, w końcu dość nikłą, zwiewną jak mgiełka. Był to pokaz przelewania pustego w próżne, do perfekcji doprowadzona metoda watowania widowiska unudnienia go pseudo-poetycką symboliką. Na domiar, reżyserka wprowadziła do środka sztuki - zresztą pozbawionej w scenicznym wydaniu atmosfery hiszpańskiej - całkiem inny gatunek teatru: półamatorskiego, na uproszczonej zasadzie marionetkowych obrazków z mieszczańskich salonów.

W grze aktorów wyczuwało się brak koncepcji, jednolitego stylu. Niektórzy usiłowali przymrużać oko do widowni z chęcią usprawiedliwienia swojej scenicznej obecności, inni próbowali bohatersko obronić szczątki tekstu i tkwić niczym wysepki na morzu dodatków do sztuki, a wreszcie ci, całkowicie zdezorientowani, nie prowadzeni w żadnym umotywowanym przez inscenizację kierunku - brnęli bez wyrazu przez straszliwie długie sekwencje spektaklu, aż do własnego i widowni wyczerpania.

Przejaskrawiam? Naturalnie, że przejaskrawiam. Wydaje mi się bowiem, że ani cieniutki symbolizm tej sztuki o Mowie Kwiatów, więdnięciu z miłości i bez miłości Panny Rosity, czyli Róży, a więc przypominanie starych prawd co najwyżej gorzko-sentymentalnych - nie usprawiedliwiają na tyle wyboru słabszego dramatu świetnego poety, aby go wystawić dla współczesnej widowni w takiej formie, jaką zaprezentował teatr.

Być może, materia dramatyczno-poetycka Panny Rosity jeszcze bardziej okrojona i zwarta, uzyskałaby wymiar ballady scenicznej w teatrze telewizyjnym, jednocześnie kameralnym i skupiającym uwagę na poetyckim oraz filozoficzno-moralnym tonie utworu. Z jakimś dodatkowym, ironicznym cudzysłowem. Przy poparciu aktorską grą z dystansem: Bez dosłowności. Wtedy nieco papierowa Róża stałaby się Różą prawdziwą. A staroświecczyzna nabrałaby rumieńca współczesności.

Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu odbiorcom przedstawienie wyciśnie niejedną łzę z oczu, że w bliskich scenie rzędach krzeseł pozwoli nawet delektować się strofami poetyckimi, (bo im dalej w głąb sali, tym mniejsza czytelność wierszy), że wreszcie ktoś zaduma się nad okrutną rolą ludzi zdradzonych i żyjących samymi złudzeniami. Ale te wymuszone i tanie wzruszenia przecież nie zostawią satysfakcji artystycznej na długi czas po przedstawieniu, którego nie można zaliczyć do teatralnych osiągnięć tej zasłużonej sceny.

Rozumiem, że w sztuce Lorki na temat losu upośledzonych kobiet, właśnie względy obsadowe (12 ról kobiecych) mogły zadecydować o wyborze repertuarowym. Ważna to okoliczność łagodząca, lecz tylko łagodząca - kiepskie wrażenia po przedstawieniu. Na dobiją sprawę większość ról raziła drętwotą. Tylko Zofia Jaroszewska, a częściowo Alicja Mutusiakówna - obie zresztą w innym stylu - udźwignęły aktorsko swoje zadania sceniczne. Dzięki długoletniemu doświadczeniu. Bo już rola głównej bohaterki dramatu, Rosity, sprawiała trudności młodej, bardzo uzdolnionej wykonawczyni, Teresie Budzisz-Krzyżanowskiej. Doszukuję się tu przyczyn w braku reżyserskiej koncepcji. W nijakości zarysowania działań postaci scenicznej. Wśród mężczyzn zaledwie dwaj, Karol Podgórski i Roman Stankiewicz, nadali odtwarzanym sylwetkom cechy oryginalności, jak w dobrym teatrze. Reszta jest milczeniem. Także i dekoracje, które w propozycji K. Wiśniaka jeszcze bardziej wyizolowały sztukę od jej hiszpańskiego tła. A bez tego Lorca przestaje być Lorką. Wielkim bardem Hiszpanii o rozgłosie światowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji