Małżeństwo niedoskonałe
Stolicy przybyła nowa scena! Mieści się przy ulicy Mokotowskiej 13, czyli w siedzibie Teatru Współczesnego. Ma trochę wspólnego ze sceną istniejącą tu od dawna. Te same są deski, te same kulisy, te same fotele na widowni. Ta sama dyrekcja i aktorzy. Tylko profil jest inny. Otóż, jeżeli "duża" scena Teatru Współczesnego prezentuje najciekawsze dramaty współczesne i najwybitniejsze osiągnięcia klasyki światowej, to ,,mała" w tym samym miejscu będzie pokazywać utwory niekoniecznie najwyższej artystycznej próby, odrobinę lżejsze, łatwiejsze, adresowane do szerszego kręgu odbiorców. To świadome nawiązanie do dobrych tradycji sali przy ulicy Czackiego, odebranej Teatrowi Współczesnemu w roku 1974.
I oto w dziewięć lat po tamtej niepowetowanej stracie, "mała" scena wznawia swą działalność. Dla odróżnienia od głównego nurtu repertuarowego spektakle rozpoczynają się o godzinie 19.15.
Na pierwszą premierę wybrano sztukę Alana Ayckbourna "Jak się kochają". Dziw bierze, iż nazwisko jego jest u nas zupełnie nieznane. A przecież napisał Ayckbourn kilkadziesiąt utworów, które przetłumaczono na dwadzieścia kilka języków. Gra je z ogromnym powodzeniem wiele teatrów świata. Tymczasem w Polsce nie wymienia się Ayckbourna nawet w opracowaniach o ambicjach encyklopedycznych, jak choćby w wiekopomnym dziele Michała Misiornego "Współczesny teatr na świecie".
Przyczyna wydaje się dość prosta. Ayckbourn pisze lekkie komedie i farsy. A u nas nie tylko zwykło zaliczać się te gatunki po niższego rodzaju sztuki dramatycznej, ale nawet nie wypada o nich w światłym towarzystwie wspomnieć. Skoro tak bardzo potrzeba nam stempelka aprobaty zagrani-cznych autorytetów, to nadmienić wypada, iż najpoważniejsze angielskie pismo teatralne "Plays and Players" nie wahało się dwukrotnie przyznać komediom Ayckbourna miana najlepszego utworu roku". Słusznie więc czyni Współczesny stawiając krok na drodze ku nobilitacji współczesnej komedii w teatrze. Tym bardziej, że angażuje do tego przedsięwzięcia aktorów sprawdzonej klasy. Mamy więc trzy współczesne angielskie pary, które dawno już mają poza sobą uniesienia pierwszych chwil małżeńskiego stanu. Czesław Wołłejko - stateczny i trochę zbzikowany, nieporadny a zarazem przekonany o swej niezwykłej przebiegłości, oczywiście ostatni dowie się o zdradzie swej żony. Ta zaś (w interpretacji Zofii Kucówny) jest kobietą wielce znużoną monotonią domowej codzienności, docenia jednak prozaiczne korzyści płynące z wygodnego małżeńskiego układu. Rzuca się więc z nudów w ramiona przygodnego osiłka, ale wobec możliwości zaistnienia alternatywy na pewno opowie się za wygodnym mężem. Krzysztof Kowalewski jako kochanek jest niezgrabny i niezbyt rozgarnięty, jako mąż gburowaty i prostacki. Ucieka przed swą roztargnioną małżonką, której obiady pachną proszkiem do prania i przed niesubordynowanym synalkiem. Grająca trochę wypróbowanym urokiem radiowej Pani Elizy Marta Lipińska wnosi najwięcej ożywienia i budzi najwięcej naszej sympatii. W to gniazdo rozpusty wpada przypadkowo wzorowe stadło - Beata Poźniak i Wiesław Michnikowski. I dzieją się rzeczy straszne, omal nie leje się krew.
Michnikowski w roli niepozornego szaraczka, usiłującego sprostać (rzekomo) wytwornym manierom high life'u momentami uderzająco wprost przypomina Stana Laurelą (Flipa). Zresztą analogie w stosunku do mistrzów komedii filmowej są tu efektem świadomym i zamierzonym. Bo i Krzysztof Kowalewski porusza się z gracją właściwą Oliverowi Hardy'emu (Flap). A Beata Poźniak ofiarnie i dystyngowanie walczy z pyzami, które ślizgają się niebezpiecznie po całym talerzu. Ona jedna w zwariowanym świecie usiłuje wprowadzić swój ład, ale niełatwo o to w tej komedii.
Podobno najłatwiej jest widzów wzruszyć, trudniej przestraszyć, najtrudniej - rozbawić. Szóstka aktorów Teatru Współczesnego radzi sobie z tym znakomicie. Wygrywają każde słowo, między słowami tworzą dodatkowe efekty i spięcia. Nowe gagi są pomysłowe, stare - przedstawione niemal ze świeżością. Akcja toczy się wartko, publiczność bawi się doskonale. Dajmy pokój usterkom i niedociągnięciom przedstawienia. Aktorzy bawią się chyba również nie najgorzej.
W sztuce i w przedstawieniu jest pewien oryginalny zabieg. Oto akcja toczy się symultanicznie. Mamy na scenie (podzielonej jak szachownica) dwa mieszkania, w których jednocześnie rozgrywają się sceny z życia małżeńskiego. W drugim akcie wzorowi małżonkowie składają jednocześnie dwie wizyty: czwartkową i piątkową, u różnych gospodarzy. To nieposzanowanie żelaznych reguł dramatu, sprytnie przez twórców wykorzystane, wzbogaca spektakl o dodatkową porcję komizmu, aktorom daje nowe możliwości, publiczności - nieznany rodzaj zabawy.
Ayckbourn nie wierzy w szczęśliwe małżeństwa, nie sądzi, by ludzie stworzeni byli do życia we dwoje zbyt długo. Podzielać jego zdania nie musimy, ale możemy się wraz z nim pośmiać. Z samych siebie.