Artykuły

Między życiem a śmiercią

"Cesarz Atlantydy" w reż. Tomasza Koniny w Warszawskiej Operze Kameralnej. Pisze Dorota Szwarcman w Ruchu Muzycznym.

Przedstawienie Cesarza Atlantydy Viktora Ullmanna w Warszawskiej Operze Kameralnej [na zdjęciu scena z przedstawienia] jest prawdziwym wydarzeniem. Nie tylko dlatego, że to nieznane dzieło, powstałe w szczególnych, ekstremalnych warunkach (w hitlerowskim obozie przejściowym The resienstadt), zostało wystawione po raz pierwszy w Polsce, i to pieczołowicie i z wyczuciem. Również dlatego, że nawet utwór tak niewielki - trwający niecałą godzinę - obrazuje nam lukę, jaka do niedawna, czyli do czasu, gdy świat zaczął odkrywać na nowo rozdział entartete Musik, istniała w naszym widzeniu historii muzyki.

Twórczość Ullmanna bowiem, podobnie jak jego kolegów z terezińskiego obozu: Hansa Krasy, Pavla Haasa i Gideona Kleina, a także trochę już lepiej znanego Erwina Schulhoffa, kompozytora o nieco podobnym życiorysie - to brakujące ogniwo pomiędzy Zemlinskym, Schonbergiem i Kurtem Weillem, z twórczością czeską (zwłaszcza Janaczkiem) w tle. To muzyka obrazująca tygiel, jakim był obszar monarchii austrowęgierskiej, a jednocześnie mająca w sobie pewną lekkość w przeciwieństwie do ekspresjonizmu, z którego też przecież czerpie. To przy tym twórczość erudycyjna, pełna nawiązań, wręcz cytatów - można by rzec postmodernizm pierwszej połowy XX wieku. I każdy cytat coś znaczy, choć wielu z nich dziś nie rozpoznajemy.

Nie znając dobrze twórczości naszych południowych sąsiadów (a któż z nas, wyjąwszy garstkę specjalistów, naprawdę ją - poza Dworzakiem, Smetaną i może Janaczkiem - zna?) dopiero gdzieś w Internecie przeczytałam, że motyw, od którego opera się zaczyna, wstępne "Hallo, hallo" Głośnika, powtarzane w trakcie utworu kilkakrotnie, pochodzi z Symfonii "Asrael" Josefa Suka i symbolizuje Anioła Śmierci. Są tu jednak i cytaty powszechnie rozpoznawalne: gdy Dobosz wyśpiewuje wszystkie tytuły i zaszczyty Cesarza na melodię Deutschland, Deutschland uber alles w wersji mollowej, albo gdy wszyscy w finale śpiewają "Przyjdź, Śmierci, nasz gościu drogi" na znaną melodię chorału Marcina Lutra Einfeste Burg.

Libretto autorstwa Petra Kiena, współwięźnia Ullmanna, jest surrealistycznym obrazem stanu, w jakim znajdowali się mieszkańcy Terezina. Ani życie, ani śmierć, tylko oczekiwanie na koniec, wciąż odwlekany, ale niechybny. Tytułowy Cesarz, o imieniu Overall (czyli uber alles), jest postacią wszechobecną i niewidzialną, odgradzającą się od świata. Bliższa Arlekinowi, protagoniście, jest Śmierć (to rola męska, ponieważ w języku niemieckim śmierć, der Tod, jest męskiego rodzaju): Arlekin symbolizuje życie, a Śmierć jest przecież nieodłączna od życia. Gdy jednak Cesarz (ustami Dobosza) ogłaszając wojnę wszystkich ze wszystkimi uzurpuje sobie wspólnictwo Śmierci, ta się buntuje, ponieważ to ona ma decydować, kto umrze. Dlatego postanawia rozpocząć strajk: od dziś nikt nie umrze, nawet ci, co zostaną zabici w walce. Michał Bristiger we wstępie do programu zwraca uwagę na proroczość tych wizji: w tekście padaj ą słowa o zdobytym przez buntowników szpitalu pełnym "żywych umarłych"; gdy w dwa lata po powstaniu tego dzieła alianci zdobywali kolejne obozy koncentracyjne, jak lepiej można było wówczas opisać ledwie żywych ocaleńców?

To, co wynika z owego "buntu Śmierci" (taki zresztą jest podtytuł opery), jest swoistym przewrotnym happy endem: Śmierć stawia warunek Cesarzowi, że powróci, jeśli on pójdzie za nią pierwszy; ten się zgadza. Za nim idą wszyscy; idą chętnie, ponieważ wreszcie znajdą wypoczynek.

Tomasz Konina wyreżyserował rzecz dyskretnie, bez dosłowności, ale sugestywnie. Jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, jak mogło to wyglądać w Terezinie; akcja rozgrywa się w jednym małym pomieszczeniu, w którym wszyscy uczestnicy spektaklu są obecni cały czas; gdy mają przerwę w grze, siedzą lub półleżą nieruchomi. Cesarz (Witold Żołądkiewicz) siedzi za biurkiem jak austrowęgierski biuralista; nie jest w żaden sposób wystylizowany na Hitlera i to chyba dobrze. Głośnik (Sławomir Jurczak), odczytujący komunikaty, stoi w głębi sceny pół-widzialny. Dobosz w wykonaniu Doroty Lachowicz to postać o ekspresji z niemieckiego kabaretu; są jeszcze młodzi: Żołnierz (Piotr Rafałko) i Dziewczyna, zresztą również żołnierka (Julita Mirosławska). Zasadniczy ciężar akcji spoczywa jednak na postaciach Śmierci (Jerzy Mahler), zmęczonego jegomościa w cylindrze i z laską, którą popycha wagoniki starej dziecinnej kolejki (ta dosłowna aluzja do transportów jednak tu nie razi) i śmieszno-smutnego Arlekina (Krzysztof Kur). Świetnie się stało, że zostali wybrani śpiewacy o dużych możliwościach aktorskich - to bardzo tu ważne. Kameralny zespół instrumentalny - i w ogóle całość - poprowadził Kai Bumann. Musiało to być dla niego doświadczenie szczególne.

Viktor Ullmann Der Kaiser von Atlantis. Kierownictwo muzyczne: Kai Bumann, reżyseria i scenografia: Tomasz Konina. Premiera w Warszawskiej Operze Kameralnej 5 marca 2005.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji