Artykuły

Pieśń, miód i pieprz

Trwa próba. - Pierwszy gong, 50 procent światła na widowni - instruuje oświetlaczy Jan Szurmiej. Na scenie widać dwa gigantyczne skrzydła arkad. Tło gaśnie w ciem­nych błękitach. - Drugi gong, ze­ro światła. Marku, wchodzisz - to reżyserska uwaga dla Marka Ba­łaty.

W przerwie między próbami rozma­wiamy z Janem Szurmiejem, reżyse­rem spektaklu.

LESZEK PUŁKA: Wiele mówi Pan o fascynacji magią w teatrze. Czy udało się Panu dojść do porozumie­nia z aktorami tego spektaklu, czy łatwo ich Pan przekonał do tej nie­zwykłej, czasem nawet nierealnej, magicznej historii Lorki?

JAN SZURMIEJ: To na pewno było przedsięwzięcie z punktu widzenia produkcyjnego bardzo poważne. W spektaklu wystąpią aktorzy Teatru Polskiego i tancerze Polskiego Teatru Tańca z Poznania. To dwie od­mienne grupy, które muszą współpra­cować, by stworzyć jeden gatunek te­atralny. Oczywiście, czy udało mi się wypracować taką jedność, zobaczy­my w kolejnych spektaklach. Ściera­ją się tu emocje. "Krwawe gody" przygotowuje wielu wybitnych realizato­rów. Ewa Wycichowska, Zbyszek Karnecki. Wiesław Olko - każdy z nas postrzega ten sam świat w inny spo­sób. Ale na próbach nie kłócimy się prywatnie, tylko twórczo. Dochodzi­my do wspólnego mianownika - to ma być wartość artystyczna spektaklu. O to toczy się walka z tancerzami i ak­torami, choć doceniam wielką dyscy­plinę poznańskich aktorów. Aktorów, bo oni nie są tancerzami, którzy po­kazują nam klasyczne rzeczy, lecz kreują postacie z krwi i kości. Nawet jako alegorie żywiołów są naprawdę bardzo aktorscy.

Warto było aż tak zmagać się z for­mą?

- Oczywiście! W teatrach robi się dziś różne kompilacje. Śpiewacy jaz­zowi występują razem z muzykami operowymi. Śpiewacy operowi z mu­zykami grającymi pop. Mnie chodzi nie o udziwnienie formy, lecz o to, by w spektaklu te różne części składowe po prostu nie zgrzytały. Nie robię mu­sicalu, lecz dramat muzyczny.

Gdybym - odwracając kwestię pu­bliczności - zapytał, przeciw jakiej wrażliwości robi Pan ten spektakl? Czego Pan nie znosi w kulturze współczesnej?

- Powiem być może niezręczne sło­wa ale jestem przeciw zbydlęceniu świata. Przeciw bezrefleksyjności. Przeciw temu, ze z różnych przyczyn świadoma tego, co się dzieje, część społeczeństwa - niezależnie od swej pozycji w hierarchii ekonomicznej - czy od wykształcenia - zmierza do celów, przeciw którym ja się buntuję.

Mam wrażenie, że zapominamy o podstawowych wartościach i uczu­ciach ludzkich. Gonimy niepotrzeb­nie za mercedesami, pieniędzmi, nie wiadomo za czym jeszcze. I, żeby mieć coraz więcej, spychamy na bocz­ny tor zbyt wielu ludzi. Część z nich z biedy nie może już nawet kupić bi­letu do teatru. Wielu jest tak zdomi­nowanych przez problemy egzystencji, że co słabsze jednostki staczają się. Alkoholizm, narkotyki, żebrani­na po dworcach. Może zbyt ogólnie o tym mówię, ale to mnie niepokoi.

Ich cierpienie czy ich milczenie?

- To, że i my, i oni stajemy się spo­łeczeństwem beznamiętnym, kon­sumpcyjnym, pozbawionym uczuć.

To sprawa mody czy modeli?

- Wciąż wierzę, że przykład coś zna­czy. Że można dać dobry przykład. Dziś np. sprawy miłości czy seksu kompletnie się dewaluują. Obie te sfe­ry są traktowane instrumentalnie. A ja myślę, że człowiek w środku jest ro­mantykiem. Kiedy jednak widzi świat niedobry, cyniczny, nie jest w stanie przeciwstawić się temu. Zgadza się na dominację zła. Zaczyna chłonąć to, co najgorsze, najlichsze. Czasem ule­ga złu ze strachu, bo się broni przed kimś, kto proponuje coś trudnego, coś, co wymaga wysiłku albo jest inne.

Więc do czego służy teatr?

- Teatr jest od tego, żeby przywoły­wać tak podstawowe rzeczy jak wzru­szenie, katharsis, mówić o rzeczywi­stych problemach politycznych czy społecznych. O problemach jednost­ki. Dlatego ja w swoich spektaklach przypominam o tym, że ludzie zawsze muszą znaleźć czas na romantyzm, na wielkie uniesienie, na marzenia.

Lubi Pan marzyć?

- Jestem marzycielem. Człowiek po­winien marzyć. To z marzeń rodzą się wspaniale rzeczy.

Pamięta Pan moment pierwszego zachwytu dramaturgią Lorki? Kie­dy to było?

- Wiele lat temu. Czytałem jego wiersze. W nim była pewna zachłan­ność. Coś nieuchwytnego. Trudno po­ezję opisywać słowami. Lorca, jego wiersze to jakby miód z pieprzem. Coś, co jest okrutne i tragiczne, ale też żywiołowo prawdziwe. Ta litera­tura to krzyk poety, który nawołuje, by zimny księżyc mógł oświetlić go­rącą, pełną krwi miłość.

Literatura pełna smaku?

- Trzeba patrzeć na Lorcę. On został ukształtowany w konkretnej historii. Z kim się przyjaźnił? Obok niego był Dali, Bunuel, Picasso. Wszyscy wy­znaczyli drogi kultury Europy i świa­ta.

Myśli Pan, że nadal chodzimy tymi drogami?

- Każdy z nich został wielkim ma­giem. Autora "Domu Bernardy Alba" szanuję za to, jakim był poetą.

Robi Pan teatr na wielką skalę. Wi­dowisko. Który z elementów sceny jest w nim najważniejszy?

- Jeżeli zrobiłbym tylko obrazki, to pan usiądzie i powie: o, ładne obrazki! Zo­baczy pan scenografię, światła, kostiumy. Jeżeli ten obraz poruszę, a ten ruch coś będzie znaczył - np. grozę czy nienawiść - powie pan: to piękny ruchomy obraz! Jeśli zatem nie poświęcimy nale­żytej uwagi dialogom czy grze aktorów, jeśli tego wszystkiego nie połączę, to coś nieustannie będzie zgrzytało. Tu wszyst­kie sfery mąją jednocześnie kreować hi­storię o nienawiści i miłości, o śmierci i narodzinach. Wtedy pan powie: to spektakl!

Pieśń ważnych pytań

Rozmowa z narratorem "Krwawych godów" Markiem Bałatą

LESZEK PUŁKA: Jazz w teatrze to rzecz dość niezwykła. Od kiedy trwa Pana przygoda ze sceną?

MAREK BAŁATA: Pierwsza zdarzyła się wiele lat temu. Jan Szurmiej stał się mo­im przyjacielem, gdy razem uczyliśmy na warsztatach piosenkarskich. Zapro­ponował mi wówczas udział w "Sztuk­mistrzu z Lublina". Przygotował go z Zygmuntem Koniecznym dla war­szawskiej operetki. Potem było zapro­szenie operetki wrocławskiej. A teraz Teatr Polski.

To nowe doświadczenie?

- Zupełnie odmienny materiał teatral­ny. Zupełnie inna muzyka. Wspaniała. Genialna!

Mimo sukcesu "Titanica" czasy, w ja­kich żyjemy, są niezbyt liryczne. Jak Pan odnalazł siebie w tekście Lorki? To w końcu poetyckie, symboliczne wariacje na temat miłości.

- Te słowa mówią coś, co dotyczy wszystkich pytań, jakie zadajemy sobie w życiu, lub odpowiedzi na niektóre ważne pytania. Nawet jeśli nie są to od­powiedzi jednoznaczne.

Czy są tu odpowiedzi tak wciąż aktu­alne, jak choćby te z Szekspira?

- To chyba nie ma znaczenia, czy Lorca jest taki jak Szekspir. Chodzi o to, czy jego tekst porusza do głębi i czy muzyka, która opatruje te słowa, nada­je im nośność. Czy idzie w parze z mo­ją wrażliwością. Czy daje mi szansę poprzez moją interpretację - na stworzenie wypowiedzi, która będzie dla publiczności warta kupienia biletu.

Warto opuszczać scenę jazzową dla takiego ryzyka?

- Robię to po raz trzeci. Oczywiście, zadaję sobie pytanie, czy w tej formie realizuję siebie tak, jak np. wykonując muzykę we własnym klubie jazzowym. Czy jest to tylko uzupełnienie mojego zwykłego świata. Kontakt z inną pu­blicznością. Inne doświadczenie. Wciąż nie wiem, jak to jest do końca.

Czy polubił Pan tę gigantyczną w Te­atrze Polskim machinę sceny za swy­mi plecami?

- Gigantyczna scena mnie nie przera­ża. To intrygujące doświadczenie. Cza­sem chce się tu krzyknąć do kogoś, a wystarcza szept, by usłyszał. Przez to, że on zmusza mnie i innych do wnikli­wego słuchania czegoś, co jest inne niż krzyk, na który się już chyba wszyscy uodporniliśmy, warto do niego szeptać. Z kolei bywa i tak, że jesteśmy przyzwyczajeni do komfortu rozmowy, a tu następuje wyzwanie i trzeba poruszyć krzykiem tę ogromną przestrzeń, aby do wszystkich dotarła myśl poety. I że­by jej interpretacja była trafna. Wtedy trzeba krzyknąć. Tak wielka "skrzynia" sceny wymaga wielkiej pracy. Widzę wokół siebie lu­dzi, którzy pokonują na co dzień tę ogromną konstrukcję, więc uczę się też pokory.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji