Artykuły

"Słyszę was, wszystkie dziewczęta, płaczące na ziemi żałobnej"

Charakterystyczne, że choć teatry nasze na co dzień narzekają na nadmiar aktorek w swoich zespołach, "Dom Bernardy Alba" Federica Garcii Lorki stosunkowo rzadko trafia na scenę. Wbrew pozorom nie jest to bowiem sztuka łatwa do realizacji. I nie tylko dlatego, że jeśli rozbłysnąć ma pełnym blaskiem, wymaga bogatej obsady kobiecej, w szerokiej skali wieku, co na pewno, mimo takich czy innych trudności, wiele teatrów jest w stanie jej zapewnić. Więcej kłopotów sprawia założenie, że powinny to być silne indywidualności o możliwie różnych osobowościach, by tej pozornie monotematycznej sztuce nadać wewnętrzne tempo a poprzez odmiany charakterów bohaterek zdynamizować ją - i ożywić. Zakładając oczywiście (i z tym, przypuszczam, są największe problemy), że biorący ją na warsztat reżyser musi mieć jasną koncepcję, co chce przez to tragedia hiszpańskiego domu kobiet nam dzisiaj powiedzieć.

Sukces przedstawienia bydgoskiego upatruję właśnie w tym, że Grzegorz Mrówczyński dobrze wiedział, co go w "Domu Bernardy Alba" interesuje i potrafił tę myśl w sposób jasny i czytelny przekazać publiczności. A że pociąga go głównie teatr poetycki, nadał swej inscenizacji tę właśnie stylistykę i kładąc nacisk zarówno na słowo, jak na plastykę aktorskiego gestu, grając obrazem, muzyką, kolorem i światłem. Aranżując odpowiedni nastrój, tak istotną rolę odgrywający zawsze w teatrze Lorki.

Sztukę o samotności młodych kobiet, podporządkowanych despotycznej woli matki, odczytał Mrówczyński jako wnikliwe studium tyranii rodzącej poczucie zagrożenia, a więc strach, zawiść i wiele innych pochodzących z tego źródła uczuć. Z tym, że udało mu się nie tylko uwiarygodnić postawę matki-dręczycielki, nie demonizując jej, lecz wręcz przeciwnie jakby ją nawet tłumacząc. Ale pokazał, jak do takiej władzy nad córkami doszła, czym ją na co dzień utwierdza i dlaczego jest aż tak groźna. W finale sztuki rozumiemy bowiem, że nawet samobójcza śmierć najmłodszej z córek niczego matki nie nauczy i niczego w tym domu nie zmieni. Co najwyżej jeszcze ostrzejsze środki zaradcze zostaną wprowadzone, jeszcze silniej i bardziej konsekwentnie przestrzegać się tu będzie dotychczasowych zakazów.

A o to właśnie niewątpliwie chodziło samemu autorowi. Nie apelował przecież o bardziej swobodne wychowanie córek w Hiszpanii, ale na przykładzie "Domu Bernardy Alba" chciał pokazać narodowi, do czego doprowadzić może ślepy despotyzm i wierne poddawanie się jego regułom. Jak łatwo - niemal z dnia na dzień, z wydarzenia na wydarzenie - wzmaga się presja terroru i jakie spustoszenie sieje on w duszach ludzkich. Do czego doprowadzić może życie w wiecznym strachu, w izolacji od innych, jak szybko rosną w takich warunkach nienawiść i wzajemne szykany. Nawet w kręgu najbliższych sobie osób - w rodzinie.

Tę atmosferę wzajemnego zastraszenia, wzajemnej nieufności i podejrzliwości wprowadza reżyser od pierwszej sceny spektaklu, już w rozmowie dwóch służących, które po cichu - żeby ich nikt nie słyszał - buntują się przeciwko tyranii dozorującej je starej służącej Poncji, w zaufanej pani domu. To ściszanie dialogu w zależności od zbliżających się kroków charakterystyczne jest dla całego przedstawienia. Bernardy Alba wyraźnie boi się nie tylko służba, ale i wszystkie córki.

Grająca Bernardę Ewa Studencka-Kłosowicz jest - niespodziewanie dla widza - nadzwyczaj spokojna, opanowana, prosta, bez hieratycznych gestów czy groźnych min. Ale jest to spokój kamienia. Widać, że nic nie wyprowadzi jej z równowagi i nic nie wpłynie na zmianę przekonań. Wierzy bowiem niezłomnie w słuszność prawideł, które chce narzucić swoim córkom w myśl zasady, że jeśli fakty jej przeczą, tym gorzej dla faktów. Jest dumna i próżna ("Mam swoje fumy, bo mogę je mieć"), własne wygórowane ambicje i źle pojęty honor lokując w chęci zachowania za wszelką cenę przynajmniej pozorów wspaniałości i nieskazitelności własnego domu. Nie dopuści zatem do żadnej z córek nieodpowiedniego konkurenta (a w tej sytuacji każdy wydaje się niegodny), kierując ich losem w myśl swoich, a nie ich, życzeń. Ale wierzymy jej, że jest przekonana o słuszności głoszonych przez siebie zasad i widzimy, że zrobi wszystko, by udowodnić swoje racje. I właśnie przez to jest naprawdę groźna.

Słabiej wypadły na scenie bydgoskiej córki. Dobre jako zespół, ale jeszcze za mało zindywidualizowane, choć i to można było odczytać jako świadome zamierzenie reżysera, którego bardziej interesowała atmosfera domu niż poszczególne przeżycia starzejących się panien. Toteż bardzo pięknie zostały rozegrane wszystkie sceny zbiorowe, od pierwszego zejścia żałobnie po schodach z zapalonymi świecami w rękach. Pokazana na zdjęciu scena policzkowania Martirio ilustruje niemal baletowe rozwiązywanie kluczowych sytuacji, w których dziewczęta poruszają się rytmicznie, prawie tańcząc, co nasuwa skojarzenie z kłębowiskiem żmij. Jedynie najmłodsza, Adela Marii Quoos zdecydowanie wyróżnia się w tej gromadzie. Toteż ona jedna poszuka ucieczki w śmierć.

"Nigdy nie dałaś im choć trochę wolności" - powie Poncja (wyrazista, ostrzej od innych poprowadzona rola Wandy Kucińskiej) w sporze z Bernardą. Natomiast wolności szukają jej córki we wzajemnych złośliwościach posuniętych aż do złej radości śmiejącej się Martirio (Krystyna Bartkiewicz) na wieść o śmierci Pepe. Bo oczywiście ten piękny, nie pojawiający się na scenie chłopak jest dla dziewcząt z bydgoskiego spektaklu nie tyle przedmiotem ich miłosnych pożądań, co kluczem do wyjścia z matczynego więzienia.

Brak serca i szczerości zarzuca im rzeczywiście więziona w tym domu ich szalona babka, matka Bernardy. Szalona, bo marząca o innym życiu, pełnym miłości do mężczyzny i dziecka. Ona jedna, biedna obłąkana starucha, ma odwagę przyznać się głośno do takich myśli. Mrówczyński każe jej przy tym śpiewać przejmującą serenadę, Lorki o umierających z miłości gałęziach. Grającą tę rolę Zofia Krajewicz nadaje jej ton tragiczny (akt II kończy Pieta z zemdloną Adelą na kolanach babki). Przyznaję, że bardziej odpowiada mi koncepcja babci szalonej, ale ciepłej, uśmiechniętej i właśnie poprzez tę inność uznanej w tym domu za wariatkę. Tu oglądamy raczej zapowiedź tego, kim staną się w przyszłości jej wnuczki. A przecież za babką są jej przeżycia kobiece, to właśnie, co zostało odebrane młodym bohaterkom.

W sumie bydgoski spektakl (mimo kilku ogniw słabszych, np. scena, z nożem czy śmierć Adeli) dał nie tylko dobre świadectwo możliwościom kobiecego zespołu i reżyserskiej inwencji, ale stanowi oryginalną, ciekawą próbę spojrzenia na "Dom Bernardy Alba" jakby z perspektywy szerszej, podbudowanej wiedzą o życiu i śmierci autora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji