Federico Garcia Lorca w "Placówce"
Jedni piszą, że to ballada ludowa, inni (także Stefania Ciesielska-Borkowska w "Łodzi Teatralnej"), że tragedia przeznaczenia. Tragedią przeznaczenia "Krwawe gody" nie są w żadnym razie. Postacią tragiczną jest Edyp Sofoklesa: jeszcze zanim przyszedł na świat, przeznaczenie przez usta Pytii delfickiej orzekło, że stanie się ojcobójcą i że poślubi swą matkę; Edyp nie potrafi uciec przed tym wyrokiem - im bardziej usiłuje zapobiec katastrofie, tym bardziej się do niej zbliża. Nie ma w nim "winy tragicznej", bo cechą bohatera tragedii przeznaczenia jest właśnie niewinność; przecież Edyp zabija ojca w obronie własnej, napadnięty przez jego świtę, a matkę poślubia nie wiedząc, że to matka, i niejako z woli ludu, który ofiaruje mu królestwo i królową w nagrodę za zgładzenie Sfinksa. Natomiast w "Krwawych godach" wszyscy są winni, nie najmniej Matka, która wychowuje syna w atmosferze zbrodni i namawia go do pogoni i zemsty.
"Krwawe gody" składają się właściwie z dwóch dramatów. Pierwszy napisał tęgi w rzemiośle realista - drugi symbolista nieomal młodopolski.
Pierwsze dwa akty gorące, namiętne i krwiste. Zbudowane bez zarzutu; ekspozycja po prostu wzorowa. Dialog pełen niespodzianek, ale poszczególne jego frazy łączą się ze sobą w żelaznej konstrukcji. Znajomość sceny, umiejętność operowania szlachetnymi efektami teatralnymi u trzydziestoletniego autora zdumiewająca. Nawet tam, gdzie obraz wypada mu zbyt kuso i gdzie musi go sztukować rozgadaną trochę kołysanką o czarnym, czarnym koniu i szarej klaczy (chodzi prawdopodobnie o karego konia i siwą klacz), akcję podtrzymuje mocno nastrojem i dzięki temu tempo się nie zwalnia.
W akcie ostatnim, akcji zostało niewiele, może na dziesięć minut wszystkiego. Wtedy Lorca rozwadnia ją, przeciąga sadystycznymi retardacjami i naiwną symboliką, nastroikami - "ciemno wszędzie, głucho wszędzie" - Księżycem, Drwalami, Żebraczką-Śmiercią, - wierszowaną stękaniną: widzimy nagle jakieś hiszpańskie "Dziady" i hiszpańską "Noc listopadową", tyle, że bez odchylenia nacjonalistycznego, czyli bez "nocy narodowych", jak mówi Brandstaetter.
O twórczości Federico Garcii Lorki wiem tylko tyle, ile wyczytałem z "Łodzi Teatralnej" i kilku artykułów w pismach. Ciesielska-Borkowska pisze, że "jego dramaty są raczej epizodami twórczości poetyckiej. Lorca jest przede wszystkim poetą, interpretatorem zbiorowej duszy ludu hiszpańskiego". - Innymi słowy dramaty pisał niejako na marginesie swej twórczości. Ale pięć pierwszych obrazów "Krwawych godów" i jedna czy dwie sceny siódmego dowodzą, że Lorca był urodzonym dramatykiem; zamordowano go, nim zdążył się wypowiedzieć pełnym głosem.
Reżyser "Krwawych godów" poszedł drogą fałszywą, pozwalając dominować tonowi dwóch ostatnich obrazów w całym utworze. A powinien był wygrać od pierwszych scen pasję autora, którą czuje się nawet w tej nieudałej inscenizacji, i dostosować akt trzeci do dwóch poprzednich. Tymczasem na scenie od początku miast pasji i krwi - hekubowość i kassandryczność, wszyscy chodzą jak za pogrzebem, o śniadaniu mówią jak o stypie, kwękają - chyba że od czasu do czasu ktoś krzyknie ni w pięć, ni w dziewięć. I kontrasty, porozmieszczane mądrze przez autora, zamazują się prawie zawsze.
Tej miary aktorka, co Ewa Kunina potrafiłaby zagrać Matkę, jaką sobie wyobrażał Lorca; ale według koncepcji Wyszomirskiego musiała być eurypidesową Hekubą i Kassandrą, która z góry wie dokładnie, jak się cała historia skończy. Istotnie - w tej interpretacji reżyserskiej i aktorskiej "Krwawe gody" robią wrażenie tragedii przeznaczenia, którą przecież nie są.
Stefan Śródka wyraźnie cierpiał, że nie może pędzić bez hamulców. Próbowali to uczynić z większym powodzeniem Ryszarda Hanin i Zdzisław Szymański, ale i na nich padał czarny cień tragicznej Matki. Chłopcy z lasu i Żebraczka, celebrujący "Noc listopadową" (Possart, Maciejewski, Pilarski, Dejmek i Laskowska), mówili wiersz pięknie i z umiarem.
Scenograf Zenobiusz Strzelecki daremnie walczył z ciasnotą sceny: sztuka rozgrywała się jak gdyby w przedsionkach i komórkach. Ale wystawa jego prac scenograficznych, urządzona w foyer "Placówki", prezentuje nam Strzeleckiego jak najkorzystniej. Objedzeni do niestrawności obwarzankami i tortami Teresy Roszkowskiej, z ulgą patrzymy na wystawione projekty do "Cyda", "Hamleta" i "Edypa" - i stwierdzamy, że Strzelecki nie uległ panującej na naszych scenach chorobie, która zowie się elefantiarys dekoratorską.