Artykuły

Padaj, ja cię złapię - rozmowa z Leną Rogowską

- PKP użyczyło nam opuszczonego budynku dworca w Falenicy. Jak tam weszliśmy pierwszy raz, to śmierdziało, na podłogach leżały potworne rzeczy, ohyda. Było to dzień przed premierą, bo próby mamy w zakładzie - mówi Lena Rogowska, animatorka kultury, trenerka genderowa i antydyskryminacyjna.

Pamiętasz swój pierwszy dzień w poprawczaku?

- Ubrałam się szczególnie starannie. Dobry wygląd oznacza, że nie jesteś frajerem. Przyszłam z przyjaciółką Pauliną Pagą. Żelazne wrota zakładu poprawczego dla dziewcząt w Falenicy otworzyły się przed nami, weszłyśmy do sali gimnastycznej. Myślałyśmy, że będzie tam mała grupka, intymna sytuacja. A wychowawcy i strażnicy przyprowadzili nam wszystkie dziewczyny, prawie pół setki. Jeszcze jacyś rodzice tam byli. Byłyśmy przerażone. 'Dobra, stańmy w kole' - powiedziałyśmy. Dziewczyny nas trochę słuchały, dorośli już nie. Żeby mieć to za sobą, zaczęłyśmy śpiewać pierwszą pieśń. I... weszłyśmy w inne tonacje. A że zaczęłyśmy bardzo głośno, nie mogłyśmy przerwać. To była znana bałkańska pieśń 'Ajde Jano'. Cztery zwrotki! Kiedy się skończyła, Paga powiedziała: 'No właśnie, to takie pieśni, które są śpiewane w innych tonacjach, do których nie jesteśmy przyzwyczajone. I czasami to się może wydawać, że ktoś fałszuje, ale to tak ma być. Zobaczycie, że się wam spodoba'. To był ciężki początek. Potem nie śpiewałyśmy przez kilka zajęć, tylko pracowałyśmy nad rytmem, żeby zatrzeć jakoś to wrażenie.

Po co dziewczynom z poprawczaka pieśni tradycyjne?

- Te pieśni nie były grzeczne. 'Skąd wy, chłopcy, wiecie, że ja miałam dziecię. Przecież jestem czysta jak róża w bukiecie'. To piosenka o dziewczynie, która miała dziecko, ale je wyrzuciła. Wraca i chce zacząć wszystko od nowa. 'Dzieci moje, dzieci, mam ja was za śmieci. Jak mi podrośniecie, to robić będziecie'. To matka śpiewa do swoich dzieci, że ich nie chce. W naszej kulturze nie ma takich treści. A moje dziewczyny z Falenicy wiedziały, co to znaczy być niekochaną przez matkę. To był jakiś sposób, żeby opowiedzieć o ich życiu. W miarę bezpiecznie.

Nie mogę sobie wyobrazić nic bardziej niepasującego do poprawczaka niż muzyka ludowa.

- Nauczyłam się tych pieśni od Moniki Mamińskiej z fundacji Muzyka Kresów. Zawsze chciałam śpiewać, ale pani od muzyki w szkole odradzała mi. A na zajęciach u Moniki okazało się, że mogę mieć mocny, donośny głos. Te pieśni inaczej się śpiewa, z brzucha. Dawały mi radość i chciałam się podzielić nią z innymi. Najpierw myślałam o domach samotnej matki. Dzwoniłam do dyrekcji, ale mi odpowiadano, że to na pewno nie wyjdzie. Zadzwoniłam więc do Falenicy, umówiłam się z dyrektorem zakładu Romualdem Sadowskim. Opowiedziałam mu o swoich doświadczeniach w pracy z młodzieżą, o świadomości ciała i głosu. Że to ważne, żeby umieć krzyczeć, że przez śpiew można się wyrazić i że taka praca w grupie to ważne wsparcie. A on powiedział: to fajny pomysł i trzeba spróbować.

Dużo dziewczyn przyszło na drugie zajęcia?

- Wszystkie. Bo na początku były obowiązkowe. Ale minęły wakacje 2008 roku i zajęcia były już tylko dla chętnych. I we wrześniu zjawiło się dziesięć dziewczyn. Poczułam rozczarowanie - my tu tyle dla nich, a one nic? W dodatku były oporne. Kłóciły się, trzaskały drzwiami, wychodziły, wracały. Ale było coraz lepiej. Zauważyłam, że mam dobry kontakt z jedną z wychowanek - Agnieszką. To było już coś. Powoli dziewczyny dostrzegały, że można z nami gadać, że jesteśmy fajne. Potem przyznały, że się trochę z nas naśmiewały. Ale gdy wychodziłyśmy z Pagą za mury poprawczaka, z okien płynęły ludowe piosenki.

Jak dziewczynom szło?

- Pamiętam zajęcia, na które przyszła Kasia, dziewczyna z ogromnym bagażem życiowym. Straciła dziecko. A my śpiewałyśmy akurat kołysankę. Uczyłyśmy się z Pagą tej piosenki przez trzy miesiące i cały czas nam nie wychodziło. A ona to usłyszała i od razu zaśpiewała pięknym, otwartym głosem, tak jak powinno być. Jedne śpiewały, a drugie nie chciały. Agnieszka na przykład odmówiła śpiewania, przyniosłam jej więc bębenek i to był jej żywioł.

Skończyło się koncertem.

- Na tyłach zakładu poprawczego jest amfiteatr. Przyszło dużo ludzi. Widziałam, że płakała widownia i dziewczyny miały łzy w oczach. Po koncercie jedna powiedziała mi, że te pieśni są takie brzydkie, ale jak się je długo śpiewa, to się zaczyna płakać. Chyba wtedy dotarło do nich, że śpiewają o sobie. Po koncercie powiedziały, że chcą pracować ze mną dalej. Tylko zamiast tych wsiurskich piosenek ma być hip-hop.

Poszłaś na to?

- Nie od razu. Nie znałam rapu, nie przepadałam za nim. Zaproponowałam im piosenki Hanki Ordonówny. Nigdy wcześniej o niej nie słyszały. Jak pierwszy raz puściłam im piosenkę Ordonki, zaczęły się śmiać, że znowu będzie coś okropnego. Wyłączyłam więc muzykę i rozdałam teksty. Odnalazły się w piosence 'Kogo nasza miłość obchodzi', mówiły, że to o ich trudnych miłościach. Albo w piosence, gdzie są słowa: 'Wiem, że i tak przegram me życie z kretesem'. Potem zmieniły to na: 'Wiem, że i tak zostanę prezesem'. Dopisywałyśmy zwrotki, zmieniałyśmy czasem słowa. To był musical 'Błękitny Express', w którym połączyłyśmy 'moje' dwudziestolecie i hip-hop dziewczyn. Uczyły się też tańczyć, miały stroje z międzywojnia.

Wystąpiłyście poza zakładem.

- PKP użyczyło nam opuszczonego budynku dworca w Falenicy. Jak tam weszliśmy pierwszy raz, to śmierdziało, na podłogach leżały potworne rzeczy, ohyda. Było to dzień przed premierą, bo próby mamy w zakładzie. To nie jest proste wyprowadzić dziewczyny na zewnątrz. Szorowaliśmy dworzec, pomagali nawet wychowawcy. Ale zapach uryny pozostał. Naznosiliśmy gałęzi i liście wchłonęły zapach. Przyjechała ciężarówka sprzętu. Lubię, żeby oprawa była profesjonalna. Skoro dziewczyny dają z siebie wszystko na sto procent, to trzeba być fair wobec ich wysiłku.

Jak poszło?

- Cudownie. Zaprosiliśmy mieszkańców Falenicy, chcieliśmy, żeby poznali dziewczyny. Ksiądz ogłaszał to z ambony. Byli ludzie z Warszawy, znajomi i bliscy wychowanek. Chociaż trochę się bałam.

Czego?

- To trudny temat. W zakładzie jest też miejsce na miłość. Dziewczyny się w sobie zakochują. I nie przez każdego pracownika jest to tolerowane. A na koncert przyjechała Agnieszka, ta, z którą miałam dobry kontakt. Jej już nie było w zakładzie. Ale wcześniej uczestniczyła w przygotowaniach do musicalu i chciałam, żeby wystąpiła. Na końcu miała zaśpiewać swoją piosenkę. Była o miłości do dziewczyny, która była w zakładzie. Zaśpiewała przejmująco. Napisała piękne, proste słowa: nie zapomnę ciebie, jesteś cudowną osobą... Melodię miała ode mnie. Cała widownia była przekonana, że to śpiewa chłopak. Choć Agnieszka wystąpiła wcześniej i każdy ją widział. Ale jakoś tak mamy w głowach, że jak jest miłość, to musi być chłopak i dziewczyna.

Miałaś przykrości z powodu tej piosenki?

- Nie. Coś się w zakładzie zmienia na lepsze.

Dlaczego młodej, wykształconej kobiecie chciało się w ogóle poświęcać czas skomplikowanym nastolatkom?

- Też sobie zadaję to pytanie. I nie znajduję odpowiedzi. Wszystko zaczęło się przypadkiem, jak większość rzeczy w moim życiu. Ale zrobiłam to, bo mi zależy.

Na kim?

- Na tych dziewczynach.

Jaki był twój dom?

- Zwyczajny. Rodzice są lekarzami w Białymstoku, mam młodszą siostrę.

To może szkoła cię nauczyła bycia społecznikiem lub harcerstwo?

- Harcerstwo wspominam źle. Unifikacja, krzyki, koszmar. Szkoła mnie nudziła. Choć podstawówka była fajna, bo po lekcjach mogłam grać z przyjaciółką w ping-ponga. Ogrywałam chłopaków. Pierwszy raz zdałam sobie sprawę, że jest duża różnica między chłopakami i dziewczynami. Nie mieściło im się w głowach, że mogą przegrać z dziewczyną. Ale w wymarzonym białostockim liceum numer VI nie miałam szczęścia do nauczycieli. Polonistka stawiała mi złe oceny za wypracowania, bo jak przyznała mojej mamie, nie rozumiała ich. Używałam za trudnych wyrazów. Dużo wagarowałam. Jak się jedzie szosą wokół Białegostoku, widać w oddali światła. I kiedyś postanowiłam zobaczyć, co tam jest. Zamiast do szkoły, poszłam w ich kierunku.

Doszłaś?

- Tak, do Wasilkowa, małego miasteczka.

Pamiętasz, kim chciałaś być w dzieciństwie?

- Tarzanem. Nawet próbowałam jeść surowe mięso, które mama przygotowała na mielone kotlety. Potem stewardesą. Moja przyjaciółka chciała nią być, więc ja też. Potem chciałam pisać książki. Czytałam mnóstwo przypadkowych rzeczy z półki rodziców i księgarni. Omijałam biblioteki, bo nie lubię zapachu zniszczonych książek. Inspirował mnie Witkacy, jego dramaty. Marzyłam też o reżyserii. Poszłam nawet na konsultację do białostockiej akademii teatralnej. Tam jakiś pan powiedział, że taka dziewczynka jak ja to tutaj nie pasuje. Zaczęłam więc nosić się z męska, chodzić zamaszyście, siadać w rozkroku. Nie czułam się z tym dobrze. Zrezygnowałam. A potem chciałam być mądra. Wyjechałam więc do Warszawy, żeby studiować filozofię.

Filozofia dała ci mądrość?

- Na drugim roku doszłam do wniosku, że nic nie wiem. Złapał mnie solipsyzm. Uznałam, że świat nie istnieje, że jestem tylko ja. To nie było fajne, ale brnęłam przez kolejne teksty i coraz bardziej oddalałam się od rzeczywistości. I nagle, przypadkiem, znalazłam się w teatrze. Ćwiczyłam wtedy jogę, a moja przyjaciółka podstępnie powiedziała, że ten teatr to będzie taka joga, tylko w kontakcie z drugą osobą.

Co to był za teatr?

- Postgrotowski Teatr Remus. Praca tam polegała na treningu. Skakaliśmy po sali, patrząc sobie w oczy. Robiliśmy różne przedstawienia. Nasza siedziba była na Pradze-Północ w budynku pofabrycznym. Lokalne dzieciaki nie przepadały za nami. Rzucały kamieniami w okna, kiedyś ukradły nam wiertarkę i monocykl. Doszliśmy do wniosku, że chcemy z nimi jakoś popracować.

A nie lepiej było wezwać policję na te bachory?

- To było ich miejsce. Czuliśmy, że musimy się jakoś wkupić.

Miałaś wcześniej kontakt z tak zwaną trudną młodzieżą?

- W mojej klasie w podstawówce był jeden chłopiec, który wszystkich kopał. Ale ja go unikałam. No i podkochiwałam się zawsze w tych niegrzecznych. Ale bliższych kontaktów nie miałam.

Jak się wkupywaliście w łaski Pragi?

- Zaczęło się od zajęć teatralnych dla dzieci na naszej sali, co było koszmarem, bo one biegały i demolowały wszystko, nie słuchały nas. Później zaczęliśmy wychodzić na podwórka z paradą. Zaczęliśmy ich uczyć chodzenia na szczudłach. To w końcu chwyciło.

Baliście się? Praga ma złą sławę.

- Kamieniami nie rzucali, ale jabłkami i jajkami tak. Ja się nigdy nie bałam. W Białymstoku chodziłam sama po lasach, w Warszawie nocami po ulicach. Miałam i mam przekonanie, że nic mi się nie może stać. Zauważyłam, że z tymi dzieciakami wchodzę w dobry kontakt, choć wcześniej nie lubiłam dzieci. Na Pradze zobaczyłam, że one nie są takie straszne. To po prostu były małe dzieci.

W jakim wieku?

- Nie znam się. Były o, takie [Lena trzyma dłoń na wysokości głowy siedmio-, ośmiolatka]. Gadały niesamowite rzeczy, miały w sobie zadziwiającą racjonalność. W kontekście tej mojej filozofii wydawało mi się to odkrywcze. Pracowaliśmy z nimi całe wakacje. Pod koniec zrobiliśmy paradę na szczudłach. Ale czułam, że to za mało. Przyjeżdżamy, coś im dajemy i znikamy.

Ich rodzice byli wam wdzięczni? Daliście ich dzieciom zajęcia na całe wakacje.

- Nie oczekiwaliśmy wdzięczności. Ale też nie spotkaliśmy się z nią. Raczej zdarzało się, że rodzice chcieli nam zabrać dzieci.

Zostałaś wtedy na Pradze.

- Zaczęłam pracować w Grupie Pedagogiki i Animacji Społecznej Praga-Północ. To są głównie pedagodzy ulicy, streetworkerzy. Poznałam ich, gdy przyprowadzali nam dzieci do teatru.

Pamiętasz moment, gdy podjęłaś decyzję?

- Poczułam szczęście. Pomyślałam, że nareszcie coś się dzieje, że jestem na tym świecie potrzebna. Wcześniej tylko płynęłam z nurtem. Filozofia to tylko ciągłe stawianie pytań o sens, ale moim zdaniem w obrębie samej filozofii odpowiedzi się nie znajdzie.

Zrobiłaś z nimi teatr.

- Andrzej z naszej grupy wymyślił projekt, który nazwał czarnym teatrem. Wyłącza się światła, zostaje tylko lampa ultrafioletowa. Niektóre elementy ubrań i scenografii odbijają światło i robi się bardzo magicznie. Można na przykład podnieść człowieka, a widzowie mają wrażenie, że on unosi się w powietrzu. To bardzo pociąga dzieciaki, bo przypomina efekty specjalne albo gry komputerowe. Zrobiliśmy spektakl o grze w piłkę, jak to jeden drugiego wykopał w kosmos. Na początku była grupa mieszana chłopcy i dziewczynki od 12 do 17 lat. Ale dziewczynki zaczęły się wykruszać.

Bo?

- Zrobiła się przemocowa atmosfera. W końcu została jedna dziewczynka na osiem osób. Pamiętam takie niby małe rzeczy. Ktoś coś rozlał, niech Jolka to wytrze. I ona to sprzątała. Dla niej to było normalne i dla innych też.

Mówiłaś wtedy: 'Ej, gościu, sam se posprzątaj!'?

- No właśnie nie. Tak mnie to kosiło, że na czas nie potrafiłam nic powiedzieć. Trafne teksty wymyślałam w drodze do domu.

Miałaś u nich autorytet?

- Walczyłam o niego. Pracowałam z dwoma kolegami, byłam jedyną dziewczyną. Nie umiałam wcześniej kląć. Musiałam się nauczyć, inaczej mnie nie słuchali. Zaczęłam mówić niskim głosem, przybierałam maskę twardziela. Tam też była trochę seksualna atmosfera. Czułam minimalne zagrożenie, to nie było przyjemne. Kiedy na przykład gasiliśmy światło, chłopcy potrafili podbiec i klepnąć mnie w tyłek.

Co robiłaś?

- 'Głupi jesteś?! Co ty robisz?' Musiałam taką osobę ośmieszyć, żeby poczuła, że takie zachowanie jest nie na miejscu. Pokazywałam, że nie sprawia mi to przyjemności i tak się ze mną nie dogadają. Im ciężko mnie było zaakceptować jako przywódcę, bo w ich domach rządzą mężczyźni.

Lubiłaś te dzieci?

- Jolkę lubiłam, takiego jednego młodszego też. Starsi czasem robili okropne rzeczy i wtedy ich nie lubiłam. Ale przez większość czasu byli fajni. To, co robiliśmy, połączyło nas. Pojechaliśmy do Węgajt, tam jest teatr. Była ostra zima, dużo śniegu. Mieliśmy tam zagrać przedstawienie. Na widowni zasiadły dwie klasy, które przyjechały autokarem. A my, żeby dojść do teatru, musieliśmy iść przez pole i strasznie nam przemokły buty. Bardzo chcieliśmy, żeby nas ten autokar podrzucił do domu, gdzie nocowaliśmy, przejeżdżał zresztą obok. Inaczej czekał nas powrót w mokrych butach, a było minus dwadzieścia. Dzieciaki z widowni wiedziały, że występuje dla nich 'niedobra' młodzież. Porozmawiałam z kimś z autokaru i zgodził się nas zabrać. Powiedziałam chłopakom, żebyśmy się szybko pakowali. Tamte dwie klasy weszły do autokaru, kierowca odpalił silnik, myśmy wybiegli przed teatr i zobaczyliśmy, że odjeżdżają. Wolno. Biegłam za nimi, krzyczałam, wierzyłam, że się zaraz zatrzymają. Ale autokar odjechał. Po raz pierwszy w życiu poczułam, jak to jest, gdy cię nie chcą. Oni to mają na co dzień.

Jak im poszło przedstawienie?

- Fantastycznie! Mimo że wysiadła muzyka, grali tak, jakby ją słyszeli. I my do nich po spektaklu, że właśnie o to chodziło, że zrobili prawdziwy teatr, było pięknie. Ale przyglądam im się dokładniej, mają przekrwione oczy, nie pamiętają, że nie było muzyki. Upalili się przed wejściem na scenę. Poczuliśmy, że ponieśliśmy klęskę.

Warto się było poświęcać dla ośmiorga dzieciaków z Pragi?

- Ale ja się nie poświęcałam.

To zapytam inaczej. Czy oddanie im tyle energii miało jakiś sens?

- Też sobie zadawałam to pytanie i myślę, że tak. Jak się pisze projekty, za którymi mają iść pieniądze, w tabelce trzeba wpisać liczbę uczestników. I minimum projektowe to 30. A ja patrzę później na moją pracę i widzę pięć osób na zajęciach, czasem jedną. I widzę, że nawet dla niej jest sens przychodzić.

Dlaczego twój następny projekt był skierowany tylko do praskich dziewczyn?

- Bo one w tamtym niełatwym środowisku mają jeszcze gorzej. Streetworkerzy mówili mi, że pracują głównie z chłopcami, a prowadzenie grup z dziewczynkami jest bardzo trudne. Z jednej strony chłopcy bardziej dysponują czasem, dziewczyny mają obowiązki. Często pełnią rolę służebną wobec rodziny, muszą ugotować obiad ojcu, zająć się rodzeństwem, sprzątnąć. A z drugiej strony chłopaki potrafią czerpać radość z różnych aktywności, cieszą się, że kopią piłkę, rozwalają okna, kradną coś. Działają razem. Dziewczyny nie są tego nauczone. One czerpią przyjemność z tego, że dobrze wyglądają. Dla nich dobry dzień jest wtedy, gdy są najlepszą laską w okolicy. Malują paznokcie, oglądają programy o urodzie. Pedagodzy zabierają dzieciaki do kina i dziewczynki nie chcą tam iść. No bo po co? Dla nich jedynym potwierdzeniem własnej wartości jest poderwanie najlepszego faceta. Wartość zyskują tylko w odbiciu.

A ty przyszłaś na salę i włączyłaś im muzykę flamenco.

- Nie od razu. Chciałam im pokazać, że nie muszą ulegać kulturze, która jest przesycona seksem. One zewsząd dostają komunikaty, że muszą mieć duże piersi i być totalnie sexy, bo inaczej mają przechlapane. A z drugiej strony słyszą: bądź grzeczna, bo zostaniesz kurwą. To dla nich największe zagrożenie - bycie kurwą. I ciągle się tak przezywają. Pomyślałam, że pokażę im, że można inaczej.

Jak je znalazłaś?

- Przyprowadzili je do mnie streetworkerzy, gdy uznali, że są już gotowe do współpracy.

Nie mogły przyjść prosto z ulicy?

- Nie, bo dzieci, które się wychowują na ulicy, mają problem, żeby usiedzieć w sali. I trzeba je nauczyć, że OK jest siedzieć w pokoju, że tam też można coś zrobić.

To były nastolatki, miały od 12 do 16 lat, a ty wciąż mówisz o nich 'dziewczynki'.

- Fakt, wiele z nich miało już za sobą ciężkie doświadczenia. Niejedna przeszła inicjację seksualną. Ale dla mnie to są dziewczynki.

Od czego zaczęłaś?

- Od ćwiczeń teatralnych. Na przykład, żeby się nauczyły patrzeć w oczy. Dzieci z Pragi nie patrzą w oczy. A ja chciałam, żeby się mnie nie bały. Potem była praca nad zaufaniem. To było bardzo trudne i smutne dla mnie. Jest takie ćwiczenie, że jedna osoba staje za drugą w odległości pół metra. Ta z przodu pada do tyłu, ta z tyłu ją łapie. I żadna z nich nie chciała tego zrobić. Były pewne, że nikt ich nie przytrzyma. Długo to trwało, odsuwały się po centymetrze, ale się udało. Później pracowałyśmy z rekwizytami. Przynosiłam gumę do żucia, koszyk, kocyk i wymyślałyśmy scenki.

Nie denerwowały się, że ty im każesz ćwiczyć, a one chcą ognistego tańca?

- Nie, bo nie wiedziały, czym jest to flamenco. A jak się już pojawiło, to część nie chciała wcale tańczyć. Potem złożyłyśmy to wszystko do kupy i zrobiłyśmy przedstawienie. Cały czas się bałam, że przyjdzie dzień premiery i one nie wyjdą na scenę. Wymyśliłam, że na wszelki wypadek je nagram i puszczę widzom wideo.

Jednak wyszły na scenę?

- Pierwszą musiałam wypchnąć, reszta poszła za nią.

Czego się bały?

- Najbardziej ośmieszenia. Tam nie ma jasnych reguł, że jak będziesz postępowała tak i tak, to będziesz szanowana. Musisz robić różne dziwne rzeczy, żeby zyskać szacunek. Ale okazało się, że przedstawienie pomogło im i podskoczyły trochę w hierarchii. Rodzice byli dumni i nikt się nie śmiał, nawet jak się jednej nie udało i upadła na scenie, a potem z krzykiem: 'Ja pierdolę!', uciekła za kulisy. Ludzie tak długo klaskali, aż wyszła i zatańczyła jeszcze raz.

Odniosłaś sukces.

- Tak to mogło wyglądać. Dziewczyny mnie prosiły, żebym dalej z nimi pracowała. Dzwoniły, pytały, kiedy znów zaczniemy. A ja napisałam drugą edycję tego projektu i musiałam czekać na odpowiedź pół roku. Kiedy stawiłam się na Pradze, żadna z dziewczyn nie przyszła.

Dlaczego?

- Minęło pół roku od ostatnich zajęć. Część z nich dorosła, odzwyczaiły się od systematycznej pracy.

Masz z którąś kontakt?

- Pod koniec roku szkolnego zadzwoniła do mnie Ania, że chce iść do liceum. Bardzo się ucieszyłam, bo to oznacza wielki sukces. Wśród tych dziewczyn ukończenie gimnazjum to już wielka rzecz. Ale żeby się dostać do szkoły średniej, Ania potrzebowała dodatkowych punktów, potwierdzenia, że coś robiła poza nauką. I udział w naszym projekcie jej pomógł. Dostała się. O reszcie dziewczyn nic nie wiem.

Co czułaś, gdy nie przyszły?

- Popłakałam się. Ale chyba na krótko. Zrobiłam drugi projekt z młodszymi dziewczynkami. I jakoś nie miałam poczucia, że nauczyły się czegoś więcej poza krokami flamenco. Pomyślałam wtedy, że chciałabym mieć grupę, która na pewno przyjdzie na zajęcia i z którą będę mogła współpracować na stałe. I tak trafiłam do Falenicy.

Dziś już lubisz hip-hop.

- Tak mnie wciągnął ten rap, że już nie mogę bez niego żyć. Z instruktorkami, które pracowały ze mną przy raperskim projekcie Audiostacja Falenica, zakładamy skład hiphopowy. Zaczęło się od tego, że Kasia Regulska, z którą współpracuję, była w Paryżu na koncercie francuskiego rapera Kohndo Assogba. To muzyk z najwyższej półki, w latach 90. tkwił na szczycie list przebojów. Po koncercie podeszła do niego i powiedziała: 'Cześć, jestem Kasia z Polski, my pracujemy w zakładzie poprawczym, a tu jest płyta z naszego musicalu. Jak ci się spodoba, tu są nasze namiary'. Skontaktował się z nami i powiedział, że wchodzi w to. Szok. Wynegocjowaliśmy z nim stawki, na które było nas stać. Był w Falenicy cztery razy, mogłyśmy korzystać z jego bitów. Mówił po francusku, Kasia tłumaczyła, ale nasze dziewczyny porozumiewały się z nim pod koniec bez tłumacza.

Kto wam pisze teksty?

- Dziewczyny same je piszą. Czasem są tak dobre, że nie trzeba już nic zmieniać, czasem rozkładamy piosenkę na części. A na przykład Pieczara, jedna z wychowanek, napisała tekst o dzielnicach, jak miała 12 lat. Pozwoliła, żebyśmy nad nim popracowały. Koncert odbył się w Warszawie w klubie Powiększenie w maju 2010 roku.

Co dalej?

- Teraz pracujemy nad kolejnymi piosenkami. Występujemy na różnych festiwalach. Napisałam też kolejny projekt. Chciałabym, żeby napisały piosenki o polskich emancypantkach. Planujemy współpracę z jednym z prestiżowych warszawskich liceów. Chcemy, żeby nasze dziewczyny uczyły rapować licealną młodzież. Dziewczyny, które są już na wolności, uczą rapu na warsztatach w warszawskich liceach i gimnazjach. Wychodzi im świetnie. Najpierw dają mały koncert, a potem uczą. Efektem ubocznym tego jest zachwyt niektórych uczniów: 'Łał, ja też bym chciał iść do poprawczaka!'. No, nie o to nam chodzi.

Nigdy nie usłyszałaś od ludzi związanych z poprawczakiem, że twoja robota jest bez sensu?

- Nie wprost. Oczywiście, że niektórym przeszkadzam, wprowadzam zamęt, dziewczyny zamiast siedzieć w pokojach, biegają po korytarzach, schodzą do sali gimnastycznej. To trudne, bo ja tam jestem bezbronna. Widzę jednak, że idzie ku lepszemu.

Oczyma duszy widzę wpisy na forum internetowym pod naszym wywiadem. Część czytelników będzie pisała, że młodociane przestępczynie powinny siedzieć o suchym chlebie i wodzie, a nie za nasze podatki uczyć się piosenek.

- Po pierwsze, to zakład poprawczy, mają się tam zresocjalizować. Po drugie, one kiedyś stamtąd wyjdą. Od samego siedzenia się nie zmienią. I lepiej, gdyby już tam nie wróciły. Miesięczny koszt utrzymania jednej wychowanki to kilka tysięcy złotych. Po trzecie, należy się zastanowić, dlaczego one tam w ogóle trafiły. Czy dlatego, że są z gruntu złe, a my z gruntu dobrzy? No, niezupełnie. Tam jest strasznie dużo tragedii. Dziewczynki często były postawione w sytuacji bez wyjścia. Niektóre kradły, bo nie miały co jeść. One nie mają podstawowych umiejętności społecznych, taki los się często dziedziczy. Matki niektórych z nich też były w poprawczaku.

Znów zapytam: warto było się tak męczyć dla kilkunastu dziewczyn z poprawczaka?

- Warto, bo widzę efekt. Jest kilka wychowanek, które pracują ze mną od samego początku, i one się naprawdę zmieniły. Część z nich tylko to trzyma przy życiu, tylko to nadaje im sens istnienia. Zaglądam czasem na Naszą Klasę. Kiedyś w rubryce 'Co robisz' wpisywały: 'Nic, nudzę się, siedzę w zakładzie', a teraz piszą, że rapują i tworzą teksty. Ale jeden projekt nic nie zmieni. One nie stały się inne dzięki samym pieśniom tradycyjnym czy hip-hopowi. Musi być zachowana ciągłość pracy.

Rozczarowują czasami?

- Bywa. Dziewczyny wychodzą na przepustki i nie wracają. Czasem dobrze się zachowują w zakładzie, więc dostają szansę szybszego wyjścia do domów, ale szybko są cofane do zakładu, bo nie chodzą do szkoły, niektóre wracają w ciąży. Inne ukrywają się przed powrotem. Miałyśmy zaproszenie z naszym hip-hopem do Berlina, od fundacji Genshagen. Przyjeżdżają tam ludzie z Polski, Niemiec i Francji. Chciałam wziąć jak najwięcej dziewczyn, ale warunkiem wyjazdu było posiadanie dowodu osobistego. I żadna z nich - prócz Pieczary - nie była w stanie sobie go załatwić. Część z nich już wyszła z zakładu, miały dwa miesiące i nie były w stanie pojechać do urzędu, żeby załatwić dowód. Straszne. Pojechałyśmy więc we dwie z Pieczarą i Kasią Regulską. Pieczara rapowała, ja robiłam chórki. To był mój debiut koncertowy. Pieczara była pierwszy raz za granicą. Spotkała ambasadora francuskiego. Dla niej to było niesamowite doświadczenie, że ludzie mówią różnymi językami. Nagle nabrała chęci, żeby uczyć się języków, bo nie umiała się dogadać.

Czy ty się czegoś od nich nauczyłaś?

- Tego, żeby nie ściemniać. Ta siła ich występowania wynika stąd, że nie wstydzą się pokazać, jakie są naprawdę. Mówią: 'Taka jestem i nic wam do tego'. Nauczyły mnie też przebaczać. Parę razy przywaliły mi bardzo mocno jakimś tekstem, zrobiły mi też kilka okropnych rzeczy. Nie wiedziałam, czy będę w stanie im wybaczyć, ale tak się stało. Były łzy, żal, ale nasze relacje się pogłębiły. Powstała o tym nawet piosenka. Ewcia, która pracuje z nami od pierwszego projektu, powiedziała mi kiedyś coś okrutnego, miałyśmy długą rozmowę, a potem napisała o tym bardzo mądry tekst.

Lena Rogowska -(29 lat) animatorka kultury, trenerka genderowa i antydyskryminacyjna. Absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie, Gender Studies IBL PAN. Podjęła przerwane studia na filozofii. Współzałożycielka i członkini zarządu Stowarzyszenia Praktyków Kultury. Oprócz pracy z dziewczynami w Falenicy bierze udział w projekcie Integracja Kreatywna, który ma pomóc zrozumieć i zaadaptować się w Polsce uchodźcom czeczeńskim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji