Jedenaście portretów w czerni
W sztuce Federica Garcii Lorki "Dom Bernardy Alba" występuje jedenaście kobiet. O mężczyznach się jedynie mówi - i to wcale niemało - żaden jednak nie pojawia się na scenie. Z tych jedenastu pierwszoplanowe - niemalże równorzędne - znaczenie ma osiem, pozostałe trzy pojawiają się w niewielkich epizodach, których jednak ewentualne opuszczenie zubożyłoby dramat. W łódzkiej inscenizacji "Domu Bernardy Alba" - w przekładzie Jarosława Marka Rymkiewicza - dziewięć kobiet ubranych jest prawie jednakowo: w ciemne, przypominające zakonne habity, sukienki. Tylko dwie - Żebraczka oraz matka Bernardy - mają stroje, pretendujące do miana kolorowych. Ale to i tak niczego nie zmienia. Również te dwa kobiece portrety - jak pozostałe dziewięć - zostały namalowane czernią.
W napisanej w 1935 r. iztuce Federica Garcii Lorki "Dom Bernardy Alba" - mimo iż jej akcja dzieje się w rozsłonecznionej Andaluzji - nie ma barw jasnych. Jak nie było ich w zdarzeniu, będącym dla Lorki inspiracją, tak przezeń opisywanym: "Niedaleko Granady leży niewielka miejscowość, w której moi rodzice mieli małą posiadłość: Valderrubio. W sąsiedztwie mieszkała tam pewna leciwa wdowa Dona Bernarda, która nieubłaganie tyranizowała swoją niezamężną córkę. Więziła ją i pozbawiała wszelkich praw. (...) Jej stojący w afrykańskim niemal słońcu dom był zimnym grobem człowieka pilnowanego przez cerbera ze świszczącym batem w ręku. Z tych obserwacji powstał "Dom Bernardy Alba"..."
Sceniczna dona Bernarda- ma pięć córek, ale tyranizuje je równie skutecznie, jak jej rzeczywisty prototyp jedną. Powodów tamtej tyranii Lorca nie tłumaczy, tej - wykłada jasno: Bernarda Alba uważa, iż w okolicy nie ma ani jednego mężczyzny, godnego ręki którejkolwiek z córek. Te zaś swoją młodość mają już za sobą. Najstarsza liczy sobie lat 39, o wieku najmłodszej nie wspomina się, ale i ta od dawna nie jest podlotkiem. Tymczasem wszystkie - trzymane żelazną ręką, od czasu do czasu wspomaganą batogiem - marzą o zamążpójściu. Wszystko jedno za kogo, byle wyrwać się z ponurego domu, nawet gdyby przyszło za to zapłacić kolejną - tym razem małżeńską - niewolą. A także dlatego, by - dopowiedzmy to bez ogródek - mieć mężczyznę. Szansa taka jawi się przed najstarszą Angustias, jednakże intrygi pozostałych - zwłaszcza nieskończenie zakompleksionej Martirio - jak też zuchwały czyn najmłodszej Adeli, szansę tę przekreślą, najpewniej raz na zawsze. Ponura sztuka kończy się tragiczniej niż się zaczęła. Dramat jednak pozostawi widza raczej obojętnym, bowiem obyczajowość lat trzydziestych w Hiszpanii różni się znacznie od obyczajowości lat osiemdziesiątych w środku Europy. A niczego więcej poza obyczajowością tu nie ma.
Jedynym przeto - według mnie - powodem wystawienia dziś "Domu Bernardy Alba" jest możliwość zaprezentowania profesjonalnego kunsztu przez jedenaście aktorek, jako że nawet epizody w tej sztuce Lorki wymagają artystycznej dojrzałości i dobrego warsztatu. A cóż dopiero mówić o rolach wiodących. Możliwość ta w łódzkiej inscenizacji "Domu Bernardy Alba" została w pełni wykorzystana, bardziej - jak mi się zdaje - za sprawą samych wykonawczyń niż reżysera.
Adam Hanuszkiewicz nadał spektaklowi specyficzny, miarowy, jakby metronomem odmierzany rytm. To powoduje utrzymywanie napięcia przez cały czas na niemal jednakowym poziomie, co w swoisty sposób zamazuje linię dramaturgiczną, a przy braku przynajmniej jednej zwyczajowej przerwy prowadzi do znużenia widza. Oczywiście, zdarza nam się oglądać np. filmy o wiele dłużej niż dwie godziny trwające, jednakże jest to zupełnie inny rodzaj percepcji. Wybór takiej koncepcji jest tym mniej szczęśliwy i zasadny, im trudniej nam dopatrzyć się na scenie problemów mających bezpośrednie odniesienie do naszych własnych. Ten więc, kogo przede wszystkim interesuje akcja oraz płynące z niej przesłanie, w najnowszej realizacji Teatru Powszechnego nie znajdzie nadmiernych powodów do zadowolenia. Przyniesie ona natomiast wiele satysfakcji tym którym wysokiej klasy aktorstwo potrafi usunąć w cień innego rodzaju niedomogi przedstawienia, zastrzeżeń do jego literackiej materii nie wyłączając.
Jedenaście wykonawczyń pokazało nam jedenaście różnych, przejmujących portretów kobiecych. Występująca gościnnie na scenie Teatru Powszechnego Ewa Mirowska (Bernarda Alba) grała z tłumioną pasją, a niekiedy wręcz z zimnym wyrachowaniem, czego w żadnym razie za zarzut poczytywać nie należy. Przeciwnie - pozwoliło to na uczynienie kreowanej przez nią postaci w równej mierze odstręczającą, co tragiczną, zaś w jej działaniach dostrzeżenie mogących je przynajmniej częściowo usprawiedliwić motywów. Z podziwu godną inwencją - acz chyba trochę wbrew autorskim intencjom - poprowadziła rolę Marii Józefy, matki Bernardy Alba, Jadwiga Siennicka, z "solowej" sekwencji czyniąc aktorską etiudę najwyższej próby, nagrodzoną zresztą brawami przy otwartej kurtynie. Ilona Bartosińska maksymalnie wytonowała Angustias, jakby od początku była pewna ostatecznej przegranej swej bohaterki. Przed wykorzystaniem nadmiernie ostrej kreski powstrzymała się także Ewa Harasimowicz, której Magdalena była przybita bardziej utratą ojca, niż perspektywą pozostania w pełnym głębokiego cienia domu. Julitta Sękiewicz ostrożnie, ledwie zauważalnie i w minimalnych dozach dawkowanym ciepłem broniła Amelii przed beznadziejną rozpaczą. W bezwzględne, zimne okrucieństwo wyposażyła Martirio Barbara Szcześniak, nie bojąc się
odrobiny przesady w podkreślaniu ujemnych cech zgorzkniałej, kalekiej kobiety. Intensywność przeżyć Adeli niekidy wręcz brawurowo pokazała Magdalena Cwenówna, skutecznie poszukując w świetnie podawanym tekście przybliżających go nam uogólnień. Na zasadzie kontrapunktu - w stosunku do Bernardy Alba - ustawiła rolę służącej Poncji Halina Pawłowicz, stylem gry przydając swej bohaterce większego znaczenia, niżby to wynikało z przynależnego jej statusu. W zapadających w pamięć epizodach wystąpiły: Wiesława Grochowska (Służąca), Roma Kamińska (Prudensja) oraz Alicja Knast (Żebraczka)
Rzecz rozgrywa się w surowej - łączącej żałobną czerń z jasną chropowatością muru - scenografii Xymeny Zaniewskiej i Mariusza Chwedczuka, pozostawiającej wiele wolnej przestrzeni, w której postaci poruszają się niczym w somnambulicznym śnie.
W sumie przedstawienie to - którego premiera odbyła się 22 lutego 1986 rok - jest kolejnym sukcesem Teatru Powszechnego, aczkolwiek szerokiego aplauzu zapewne nie osiągnie. Posępne i nie najłatwiejsze w odbiorze będzie przyciągało przede wszystkim widza szczególnie sobie ceniącego sztukę aktorską.