Dom Bernardy pełen chaosu
"Naród, który teatrowi swemu nie dopomaga i nie sprzyja, jest jeśli nie martwy, to co najmniej chory" - F.G. Lorca "Gawęda o teatrze"
1 kwietnia 1959 roku odbyła się w Kielcach pierwsza premiera sztuki Federico Garcii Lorcii. Dramat pt. "Miłość Don Perlimplina do Belisy w jego ogrodzie" został wystawiony przez słuchaczy Studium Teatralnego pod kierunkiem Lidii Rybotyckiej. Wówczas to scenografię opracowała Liliana Jankowska, muzykę napisał Mirosław Niziurski. Kończyły się lata pięćdziesiąte. Moda na dramaturgię hiszpańskiego pisarza wolno przebrzmiewała. Federico Lorca zyskał bowiem największy rozgłos w polskiej publiczności w latach 1955-56. Doczekał się w tym czasie interesujących premier w teatrach: warszawskim, wrocławskim, poznańskim, krakowskim, gdańskim.
W dwa lata po pierwszej kieleckiej premierze Teatr im. Stefana Żeromskiego podjął się inscenizacji "Yermy", sztuki bodaj najciekawszej w dorobku Lorcii, a przy tym najlepiej rozwiązanej pod względem kompozycyjnym. Po "Yermie" w końcu 1965 roku pojawiła się na deskach tegoż teatru "Czarująca szewcowa". Sztuka ta, wielokrotnie sprawdzona w dziesiątkach teatrów, również w Kielcach zdobyła powodzenie, a to dzięki reżyserii Andrzeja Dobrowolskiego, scenografii Wojciecha Krakowskiego i niezłej grze aktorów. Obecnie - po bez mała 10-letniej przerwie - Teatr im. S. Żeromskiego znowu sięgnął po sztukę F.G. Lorcii, dramatopisarza i liryka przedrewolucyjnej Hiszpanii. "Dom Bernardy Alba" - bo o tej sztuce mowa - jest tedy czwartą premierą dramatu Lorcii.
Sięgając wstecz, Lorca miał szczęście do reżyserów. Nie kto inny, lecz sam Leon Schiller, wprowadzał tego dramaturga na sceny polskie. Jego też inscenizacja zagwarantowała pisarzowi dobrą passę, którą podtrzymywali następnie Wiliam Horzyca i Tadeusz Kantor. Zestaw trzech tych znaczących nazwisk nie jest przypadkowy. W ich interpretacjach teatralnych dominowały: plastyka, ruch i światło, elementy najbardziej charakterystyczne dla istoty teatru Lorcii, wyrosłego na gruncie klasycznego teatru hiszpańskiego i tradycji ludowej. Późniejsze inscenizacje polskie zawsze odwoływały się do interpretacji uznanych za wzorcowe.
W istocie F. G. Lorca, nawiązując do tradycji teatru narodowego i wzbogacając go o żywotne wątki ludowe, łączy realizm z poezją, nikłość fabuły z dużym ruchem scenicznym, wdzięk i naturalność z wyrafinowaniem i kunsztem. Sztuki jego wymagają inwencji inscenizacyjnej i żywej gry aktorskiej na wzór improwizacji hiszpańskich aktorów ludowych. Tego należało się spodziewać idąc na spektakl Teatru im. Stefana Żeromskiego.
Jako utwór "Dom Bernardy Alba" posiada baśniowy wątek dramatycznej romanzy. Treść jego jest nad wyraz uboga: oto wdowa po bogatym chłopie wychowuje pięt córek pod pręgierzem tyranii i posłuszeństwa. Bezwzględna wobec córek pielęgnuje w tym domu nakazy tradycji i środowiska. Córki wiodąc smutny żywot i więdnąc w ponurych murach czarnego domu rwą się do prawdziwego życia, miłości i szczęścia. Wyzwala ich tęsknoty osoba młodego panicza, który wszak ma pojąć za żonę córkę najstarszą i najbrzydszą. Akcja kończy się tragicznie: młody człowiek, mający wejść w alians że względu na korzyści finansowe, musi uciec. Prawdziwie kochająca i kochana, najmłodsza Adela popełnia samobójstwo. Tak oto dziesięć kobiet, pomijając postacie epizodyczne, kończy ów dramat namiętności, miłości, żądzy i władzy.
Na kształcie teatralnym sztuki niewątpliwie zaważył przekład dokonany przez Jana Wilczakiewicza. Odbiega on pod wieloma względami od innych wersji translatorskich, adaptowanych z powodzeniem w różnych teatrach w przeszłości. W Teatrze im. S. Żeromskiego tenże dramat w oszczędnej scenografii Wojciecha Krakowskiego, lekko zaznaczającej wnętrze bogatego domu chłopskiego, wypada dość nieprzekonywająco. Początkowe scenki rodzajowe, lekko stylizowane na wzór domu hiszpańskiego, nie zapowiadają dramatu rodzinnego. Reżyser spektaklu Zdzisław Grywałd poprowadził akcję na pograniczu południowego ciepła i słońca Hiszpanii a ciężkiej atmosfery "ciemnego" domu. Scenografia, ani gra aktorów, oscylując pomiędzy jednym a drugim, nie oddawała w pełni tragedii tego domu, która zanim rozegrała się na zewnątrz, wrzała we wnętrzu każdej postaci. Kontrast między słoneczną Hiszpanią a dziwnym domem Bernardy - owszem - można było dojrzeć poprzez uchylane drzwi na czas nocnych "wycieczek" córek Bernardy. Natomiast na pierwszym planie sceny niewiele znalazło się z hiszpańskiego zabobonu, rytuału i tradycji. Również dalekie, czasem pobrzmiewające z mechanicznej aparatury tło muzyczne, kłóciło się z tonacją tej sztuki. Jedna, wieńcząca akt pierwszy, scena wspólnej recytacji pieśni żałobnych, owych "responsoriów", oddawała najwłaściwiej nastrój i atmosferę.
Gra aktorów była nierówna. Bardzo dobre momenty miała w tej sztuce Iwona Urbańska, grająca rolę najmłodszej, egzaltowanej córki Bernardy - Adeli. Pełną skalę ekspresji wykazała zwłaszcza w scenach buntu i namiętności. Anna Skaros, aktorsko świetna, oszczędna i powściągliwa - stworzyła jednolitą, na wysokim poziomie utrzymaną kreację. Nie bardzo jednak chyba odpowiadała jej rola ułomnej i brzydkiej siostry Martirio. Dobrze panowała nad kwestią Bernardy - Janina Bernas. W tej kreacji zabrakło tylko mocniejszych akcentów. Tyrania tej kobiety - w wykonaniu pani Bernas - objawiła się za pomocą takich środków jak: powściągliwość i majestatyczność. Inne postacie a więc, służąca (Hanna Zielińska), Poncia (Maria Kubicka) a zwłaszcza córki - Magdalena (Janina Utrata) i Amelia (Elżbieta Eysymont) nie wykazały się niczym szczególnym. Nie najlepiej dawała sobie radę z pierwszorzędną kwestią najstarsza z córek grająca rolę Angustias - Irena Malarczyk.
Jak na balladę sztuka grzeszyła wybuchowymi, gwałtownymi scenami oraz realistyczną interpretacją ról. Brakło nastroju i umiejętności balansowania tonacją świateł (zmiana oświetlenia motywowała się realistycznie). Jak na tragedię - zbyt mało było spięć, zbyt wolne tempo gry aktorskiej, za wolno wypowiadane kwestie. W tym przedstawieniu niewiele było "z Hiszpanii" (tu uwaga pod adresem scenografa), ale też niewiele z tegoczesności i aktualnej problematyki. Część publiczności - jak wnioskuję na podstawie jej reakcji - skłaniała się ku interpretacji modernistycznej, która podnosiła do rangi problemu demonizację płci. Ale też ta modernistyczna interpretacja, która miałaby historyczne uzasadnienie, również nie złożyła się na całość koncepcji scenicznej. Tak oto mieszanka różnorodnych elementów stała się budulcem sztuki, która przemija bez wrażenia i refleksji, nie dostarczając ani nadmiaru przeżyć, ani asumptu do przemyśleń.