W stronę pustej sceny
Małgorzata Szczęśniak - ukończyła Wydziały Filozofii i Psychologii na Uniwersytecie Jagiellońskimi oraz Wydział Scenografii na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Pracuje głównie z Krzysztofem Warlikowskim. Ich najważniejsze realizacje to m.in. "Roberto Zucco" Koltesa w Teatrze Nowym w Poznaniu (1995), "Elektra" Sofoklesa w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (1997), "Zimowa opowieść" w Teatrze Nowym w Poznaniu (1997), "Poskromienie złośnicy" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (1998), "Perykles" Szekspira w Piccolo Teatro (1998),"Zachodnie wybrzeże"" Koltesa w Teatrze Studio w Warszawie (1998), "Hamlet" w Teatrze Rozmaitości w Warszawie (1999). Obecnie przygotowuje w Operze Narodowej, również z Krzysztofem Warlikowskim, "Don Carlosa" Verdiego.
Moja droga do scenografii była trochę nietypowa, inna niż w przypadku wielu osób zajmujących się scenografią. Skończyłam liceum plastyczne, potem studiowałam na Uniwersytecie Jagiellońskim filozofię i psychologię. Na Wydziale Psychologii robiłam doktorat, jego tematem była analiza procesu twórczego. Podczas studiów filozoficznych poznaliśmy się z Krzysztofem Warlikowskim i odkryliśmy, że chcemy razem zajmować się teatrem. Zaczęłam studia scenograficzne na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Na te studia przyszłam już jako dojrzały człowiek. Był to mój świadomy wybór, a nie rodzaj poszukiwań, wybór trudny, bo jednoznacznie określający to, co będę robić przez następne lata - a więc teatr. Zostawiłam dotychczasowy krąg zainteresowań, uniwersytet, zmieniłam "wszystko" w swoim życiu. Odbyłam trzy lata studiów scenograficznych; moimi profesorami byli między innymi Lidia i Jerzy Skarżyńscy, Andrzej Kreutz-Majewski, Irena Wollen. Na moje myślenie o teatrze wpłynęły przede wszystkim, jak myślę teraz z dystansem, wczesne bardzo intuicyjne doświadczenia teatralne, oglądane jeszcze w liceum przedstawienia Swinarskiego, Kantor, Grotowski - to był "szok", coś, co trafiło w moją wrażliwość, świat odmienny od tego, co nas wtedy otaczało, szalony świat scenografii Krystyny Zachwatowicz do "Matki". Zrozumiałam wtedy, że teatr to sztuka absolutnie totalna, ale jak ja, kilkunastoletnia dziewczynka, mogłam wtedy tworzyć świat teatru. Moje marzenie spełniło się wiele lat później. Jest jak wyśniony sen. Później przychodziły inne fascynacje teatralne... ale te już zawierają element racjonalny, są wyborami estetycznymi, oczywiście również istotnymi. Kiedy potem trafiłam do teatru i zaczęłam samodzielnie przygotowywać projekty, to studia zaczęły wydawać mi się mniej ważne. Owszem, przygotowały mnie warsztatowo, technicznie, znacznie ważniejszy był natomiast bagaż moich wcześniejszych doświadczeń, również, co jest bardzo istotne, znajomość sztuki, literatury.... Ogromne znaczenie mają też z pewnością moje studia psychologiczne i filozoficzne. Dały mi one rozeznanie w świecie idei, pozwoliły zrozumieć funkcjonowanie znaczeń w teatrze, zdobyłam umiejętność syntezy. To jest baza, która profituje do dzisiaj i bez której nie wyobrażam sobie siebie jako scenografa. Nigdy bym się nie odważyła być scenografem, tworzyć teatru, bez tego wszystkiego, czego nauczyłam się będąc na uniwersytecie. Studia na Akademii Sztuk Pięknych może uczą być artystą, ja czuję się przede wszystkim wolnym człowiekiem, który ma to szczęście, że może realizować swój sen, swoje marzenie. To wielki przywilej, ale jak każdy przywilej zobowiązuje!! Zanim zaczęłam studiować scenografię, mieszkałam przez jakiś czas we Francji. Studia tam były bardzo kosztowne. Poza tym uznałam, że lepiej jest studiować we własnym kraju i we własnym języku. Ale za to pobyt tam dużo mi dał w sensie obcowania ze sztuką. We Francji każdy wieczór spędzałam w teatrze, w operze lub w kinie. Niewątpliwie ten czas dostarczył mi nowych, całkiem odmiennych niż w Polsce doświadczeń, był bardzo ważny. Miałam dostęp do tego, do czego w tym czasie w Polsce dostęp był ograniczony albo w ogóle nie istniał. Oglądałam wspaniałe scenografie, na przykład Peduzziego; nie pamiętam już dziś nazwisk, ale te doświadczenia miały ogromny wpływ. Jeżeli chodzi o rzeczy techniczne, warsztatowe to bardzo dużo nauczyłam się właśnie za granicą. Tam miało miejsce moje pierwsze zetknięcie z pracownią scenograficzną. Poznałam scenografkę Brooka - Chloe Obolensky. Obserwowałam, jak robi makiety, jak przygotowuje kostiumy. U Brooka opracowuje się projekt scenograficzny, a potem adaptuje się go do różnych przestrzeni scenicznych w różnych teatrach, zmieniając niektóre elementy. Jest to bardzo precyzyjna, logiczna praca, nie ma miejsca na przypadkowość, niekonsekwencje. Wszystko jest krystalicznie proste, od scenografii po kostiumy, po każdy szczegół kostiumu. Liczy się syntetyczność koncepcji i precyzja niuansów. Za granicą nauczyłam się tego, czego nie mogłam nauczyć się w Polsce. Tuż po studiach wyjechałam robić przedstawienie do Hamburga, do Kammertheater. Zostałam rzucona na głęboką wodę. Tam praca wygląda zupełnie inaczej. Pamiętam, jaki to był dla mnie szok, że materiałów nie wybiera się w sklepach, ale z katalogów. Podejmowanie decyzji było wtedy dla mnie bardzo trudne, to było zadanie na wyobraźnię. Zawsze pasjonowałam się sztuką. Jeszcze będąc w liceum plastycznym chodziłam oglądać Kantora; piwnica w Krzysztoforach to było "okno" na coś całkiem innego, miejsce "sakralne" sztuki. W tym czasie fascynowałam się też sztuką konceptualną, konstruktywizmem, duże wrażenie wywarły na mnie prace Marii Jaremianki. Chciałam być taka, jak ona. To była ta epoka, która mnie stworzyła, a więc wcale nie czasy mi współczesne. Ponadto zawsze interesowała mnie fotografia. Ma ona zresztą na mnie wielki wpływ, szczególnie fotografia reporterska. Gdybym miała powtórnie wybrać zawód, to chciałabym być fotoreporterem. Bo to jest podglądanie prawdziwego życia, które jest pasjonujące. Teatr jest iluzją, a fotografia pokazuje autentyczny wycinek rzeczywistości, ale poprzez uwiecznienie go na zdjęciu nabiera on cech metafizycznych. Mam wiele albumów z fotografiami, szczególnie cenię grupę Magnum i zdjęcia Diany Arbuz. Bardzo ciekawy materiał, który można wykorzystać w teatrze, znajduję też w filmach fabularnych, a przede wszystkim dokumentalnych. Wychowałam się na tych starych, czarno-białych. Uwielbiam, na przykład, filmy Bressona, Romera, Felliniego, Antonioniego, Jarmuscha. Jest bardzo dużo genialnych filmów, są zapisem wizualnego myślenia, w ogóle im bardziej scenograf rozumie (racjonalnie lub intuicyjnie) zasady tego myślenia, tym lepiej. W ogóle im więcej korzysta się w teatrze z intelektu, tym lepiej, im więcej korzysta się ze sztuki współczesnej, jej odkryć, tym lepiej. Im ma się więcej pytań na temat rzeczywistości, tym lepiej. Lubię prace Kozyry - jej myślenie o sztuce jest imponujące, a katedry skonstruowane z telewizorów Pailca, dziwne ściany metalowe Bałki... jest tysiące przykładów, jak sztuka współczesna dotyka teatru i jak jest ważna dla mnie jako scenografa. To, co się dzieje teraz w sztuce, to jeden wielki spektakl teatralny. Właśnie z takich doświadczeń, a ponadto z tych, które płyną z otaczającej mnie rzeczywistości, czerpię inspiracje.
Kiedy z Krzysztofem postanowiliśmy zrobić "Elektrę", pojechaliśmy do Turcji, żeby obejrzeć antyczne miasta greckie, które są w dużo większym stopniu zachowane niż w samej Grecji. Chcieliśmy poczuć atmosferę tych miejsc, zobaczyć, jaki jest tam rodzaj światła, jaka natura je otacza. Chcieliśmy też odczuć wyobcowanie", "odmienność" tych miejsc zatopionych w naszej współczesnej cywilizacji. Zawsze kiedy, projektuję jakąś scenografię, to szukam jej odpowiednika w rzeczywistości. Świat rzeczywisty jest bazą do stworzenia świata teatralnego. Robię obszerną dokumentację do każdego spektaklu, w teczkach gromadzę olbrzymie ilości zdjęć, często bardzo odlegle związanych z samym tematem przedstawienia, ale ukazujących jakąś asocjację, impuls, coś co potem wykorzystuję w trakcie tworzenia koncepcji przestrzeni, dekoracji, kostiumu, gestu... to bardzo ważna faza pracy z reżyserem. To jest to wszystko, z czego czerpię, by stworzyć świat teatralny. W ogóle bardzo zmieniło się myślenie o scenografii. Nie jest ona już tylko obrazkiem, który staje się tłem dla działań aktorów, ale dziś tworzy się scenografię przez asocjacje, gry skojarzeń. Na przykład, kiedy robiłam "Peryklesa" w Piccolo Teatro, pojawił się problem, jak ubrać bohatera w ostatnich scenach. Obok hotelu, w którym mieszkałam, na metalowym łóżku spał clochard. Łóżko było wyścielone warstwą ubrań, a przykrywał się folią, żeby ochronić się przed deszczem, wiatrem i zimnem. Czy ten clochard to nie stary znękany losem Perykles? Kiedy byliśmy z kolei w Wenecji, widzieliśmy clocharda, który rozmawiał z gołębiami. Zrobiliśmy mu zdjęcia i wykorzystaliśmy je potem podczas wymyślania postaci Prospera w "Burzy". Jego kostium miał w sobie coś z ubioru tamtego clocharda, a jednak był inny. Na przykład scena po zabójstwie z "Elektry", kiedy widać leżące, przykryte folią ciało Klitajmestry, była zainspirowana zdjęciem fotoreportera z grupy Magnum, które znane jest dziś na całym świecie. Widać na nim zwłoki zabitego mężczyzny, przykryte białą szatą i trzy ubrane na czarno kobiety sycylijskie, które nieruchomo siedzą i wpatrują się w to ciało. Zresztą do "Elektry" przygotowywaliśmy się bardzo długo. Robiliśmy zdjęcia w Chorwacji, pojechaliśmy tam tuż po wojnie. Generalnie, jeśli świat teatralny nie ma odpowiednika w rzeczywistości zewnętrznej, to w ogóle nie biorę się do robienia scenografii, bo wtedy mnie to nie interesuje. Potrzebne jest zaczepienie w rzeczywistości, która potem na scenie ulega przetworzeniu. Im bardziej jakiś projekt scenograficzny ma źródło w rzeczywistości, tym jest ciekawiej, tym scenografia jest bardziej interesująca, bardziej dotykająca. Kiedy wybiera się tekst, to trzeba znaleźć taki, który można odnieść do rzeczywistości. Żeby to zrobić, trzeba mieć wyobraźnię i wrażliwość na świat. Sztuka scenografii nie jest więc autonomiczna, przeciwnie, musi być mocno ugruntowana w rzeczywistości, choć oczywiście, jak w każdym zjawisku sztuki, ważny jest również element irracjonalny, płynący z podświadomości, intuicyjny. To jest to, co dla mnie jest snem. Rzeczywistość musi być w moim własnym śnie - wtedy dopiero może powstać teatr, jego przestrzeń, kostiumy... itd. Bardzo interesująca wydaje mi się współczesna moda i dzisiejsi jej kreatorzy. Szczególnie podoba mi się to, co robi Kenzo, jego sukienki są na ogół szalenie proste, ale dużą rolę odgrywa kolor. Rzadko oglądam żurnale z modą, bo są nie do zniesienia. W teatrze, zarówno w scenografii jak i w kostiumach, wykorzystuje się dziś bardzo przedziwne, niekonwencjonalne tkaniny. Jest to kwestia ostatnich lat. Kiedyś sukienkę szyło się z jedwabiu, materiału, płótna. Teraz możemy ją, na przykład, zrobić z papieru, plastiku, butelek itp. Ważne jest jednak, żeby pomysł miał swoje uzasadnienie. Ważna jest koncepcja. Scenografia jest wtedy dobra, jeśli ma sens i niesie w sobie znaczenia. Można ją jedynie oceniać w kategoriach - mądra albo głupia. Natomiast czy jest ładna, czy brzydka, to sprawa drugorzędna. Estetyzacja się starzeje, myśl nigdy. Na przykład scenografia, którą zrobiła Zachwatowicz do "Matki" Witkacego, jest genialna, bo niesie w sobie mnóstwo znaczeń. Teraz zaczynam robić "Don Carlosa" w Operze Narodowej. To jest inny materiał niż te, które do tej pory robiłam. "Don Carlos" jest operą psychologiczną. W operze zwykle robi się piękną, wystawną scenografię. A ja chcę, żeby ta scenografia coś znaczyła, żeby nie była tylko pustym, pięknym obrazkiem.
Walory estetyczne scenografii zależą od gustu tego, kto ją robi. Lepiej jest, jeżeli scenograf ma dobry smak. Ale dla mnie większość scenografii jest nie do przyjęcia, bo są bezsensowne, mają nadmiar wszystkiego lub chaos. Kiedy przystępuję do pracy, to późno biorę się do rysowania. Ważny jest generalny pomysł. Najpierw trzeba rozwiązać łamigłówkę, logicznie poukładać klocki, zaplanować mechanizm poszczególnych scen. Reżyser nadaje tekstowi znaczenie psychologiczne, mistyczne, metafizyczne. Natomiast scenograf musi mu nadać znaczenie wizualne. To jest ta przestrzeń w teatrze, którą wypełnia scenograf. Rzadko się o tym mówi i pisze, że w teatrze operuje się również znakami wizualnymi. A widz powinien potem w znaku wizualnym odszukać sens. To jest istota współczesnej scenografii. Im scenografia jest bardziej czysta, nie ma w niej elementów zbędnych, tym znaczenia są bardziej czytelne, tym jest lepsza, bo łatwiej zrozumieć jest komunikat. Poszczególne elementy, które tworzą scenografię, wcale nie muszą być ładne, ale połączone w całość muszą nieść ze sobą sens. I to jest właśnie pasjonujące w teatrze. Uprawianie zawodu tradycyjnego scenografa jest rzeczą nudną. Nudzi mnie praca z reżyserami, którzy chcą tylko ładnie ubrać aktorów. Można projektować coraz piękniejsze kostiumy, ale wtedy popada się w manieryzm. Sztuka scenografii jest wtedy fascynująca, kiedy opiera się na konstrukcjach intelektualnych. Moje kostiumy są na ogół bardzo proste: jest forma, kolor i często zaskakujące połączenia. W jednej ze swoich prac Kozyra poukładała zwierzątka w niekonwencjonalny sposób. Same w sobie nie znaczyły nic szczególnego. Ale dopiero nowa konfiguracja okazała się ciekawa. I właśnie sztuka scenografii opiera się często na zaskakujących połączeniach. Kiedy myślę o scenografii i kostiumach, to zawsze wychodzę od epoki, w której dzieje się dany tekst. U Szekspira, na przykład, nie jest to takie proste, bo czasy są bardzo pomieszane, nie mówiąc o miejscach. Wychodzę jednak z założenia, że autor, który pisał dramat, tworzył go współcześnie. Więc ja go także traktuję, odczytuję współcześnie i mieszam te dwa czasy, te dwie rzeczywistości. Nie po to, żeby szokować, ale czasem jest łatwiej wyeksponować jakieś znaczenia, niektóre pomysły stają się bardziej czytelne, jeżeli ubierzemy aktorów w kostiumy współczesne, a nie historyczne. Ale nigdy nie robię takich założeń. Kostiumy powinny być pewną syntezą tych dwóch czasów, o których wspomniałam. Jeżeli, na przykład, chcę ubrać postać w kostium z obrazu Velazqueza, to zaczynam go przerysowywać i nigdy nie potrafię tego dokładnie zrobić, więc go upraszczam. Kiedy już narysuję ten kostium, to on wychodzi ze mnie, jest przeze mnie przetworzony, nabiera współczesnego charakteru, bo ja żyję tu i teraz. Obserwuję, czy charakter danej postaci przenosi się na kostium, bo wtedy staje się on bardziej precyzyjnym nośnikiem znaczeń. Stworzenie kostiumu to bardzo skomplikowany proces, to jest coś, co długo narasta. Nigdy do końca nie wiadomo, jaki dany kostium ma być. W zasadzie powstaje on razem z postacią. Dlatego nie sposób na początku pracy nad spektaklem zaprojektować kostiumów. Tak może być w przypadku filmu. Teatr jest jednak innym rodzajem przekazu wizualnego. Gdy powstaje przedstawienie, wiele rzeczy zmienia się w czasie, dużą rolę odgrywa przecież improwizacja, kostium często zaczyna się "kreować sam" podczas prób - w każdym razie jego idea, mechanika, bo kostium jest materiałem często równie "żywym" jak sam aktor i postać, którą gra. Trzeba iść za postacią, obserwować, jak stwarza się ona na scenie, rozumieć logikę postaci. Natomiast scenografia musi powstać wcześniej, bo jest kosmosem znaczeniowym. Potem dopiero w tym kosmosie znajdujemy rzeczy, które tworzą go materialnie. I zawsze staram się wprowadzić elementy najprostsze, najmniej skomplikowane, najbardziej syntetyczne. Działać jednym znakiem. Na przykład, zarzucono mojej scenografii do "Roberto Zucco", że jest plakatowa. Było to nieporozumieniem. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Jeden element scenografii, ściana z Chrystusem w tle - jako graffiti miała jedynie w jednoznaczny i precyzyjny sposób przekazywać znaczenia, całość była wyjątkowo, nazwijmy to, "surrealistyczna". Zresztą zrobienie dobrego plakatu to jest wielka sztuka. Polska szkoła plakatu Tomaszewskiego jest wielką syntezą myśli. Ale "plakatowość" kojarzy mi się też z fotomontażami Horowitza - "zlepki", asocjacje, które są łączone w całość i te zaskakujące połączenia tworzą nowe znaczenia, jest to irracjonalna wizualizacja myśli. Stąd plakatowość w teatrze może być również potrzebna, uzasadniona, użyteczna itd. Synteza i podświadomość plakatu. W "Hamlecie", mało kto zwrócił na to uwagę, wprowadziłam na ścianach malowidła ze starych, nieistniejących już synagog, malowidła wzięte ze starych bożnic nagle na ścianach drewnianej dekoracji "Hamleta" - czy to nie "plakat"? Te ściany symbolizują świat już nie istniejący, zniszczony, sprofanowany przez tragedię - jak świat Hamleta, w którym musiał jeszcze istnieć. Pierwsze moje spotkanie z Szekspirem to był "Kupiec wenecki" w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Do tego przedstawienia zrobiłam kostiumy, nazwijmy je, historyczne. Jeden z krytyków napisał wtedy, że scenografka ubrała chłopców w spódnice, tak, że przypominają oni homoseksualistów czy transwestytów. W każdym razie pojawił się problem dwuznaczności seksualnej związany z ich kostiumami. A przecież te kostiumy dokładnie pochodziły z epoki, z czasów, kiedy rozgrywa się akcja "Kupca weneckiego". Były to stroje chłopców weneckich z tego okresu przedstawione na obrazie Rafaela Santi tak, jakby ktoś dziś namalował takich samych chłopców weneckich w dżinsach i podkoszulkach. Jest taki obraz, który uwielbiam; widać na nim trzech młodzieńców, klęczących przed dożą, mają oni piękne spódnice w kolorowe kliny. Wtedy mężczyźni chodzili w spódnicach. Te ubiory bardzo eksponowały męskość. Dzisiaj inaczej eksponuje się męskość. Kiedyś mężczyźni pokazywali nogi, do tej pory robią to Szkoci. Krytyk do obrazu scenicznego - kostiumu, który był zainspirowany dziełem Rafaela Santi - dołączył współczesne skojarzenia, współczesne konotacje, niesłusznie obciążając biednych aktorów zarzutem "dwuznaczności seksualnej". Zresztą, jeśli prawdą jest, że Szekspir był homoseksualistą, to ta dwuznaczność interpretacyjna w kostiumie mogłaby mieć i tak swoje uzasadnienie. Reżyser, z którym decyduję się pracować, musi mieć wyobraźnię, co się rzadko zdarza. Reżyserzy są przeważnie zablokowani i konwencjonalni w swoim myśleniu o teatrze. W większości przypadków są erudytami, są przygotowani literacko, ale są kompletnymi ignorantami, jeżeli chodzi o znajomość sztuki, ich myślenie o teatrze jest często na poziomie, no właśnie - dla mnie niewybaczalnym! Często nie znają podstawowych dzieł sztuki. Jeżeli reżyser zna się na sztuce, to można się z nim porozumieć hasłami. Reżyserzy potrafią zinterpretować tekst pod względem fabularno - literackim, ale brakuje im wrażliwości na kolor, na światło, zrozumienia zasad kompozycji. Nie potrafią tworzyć odważnych wizji, często jest to populizm estetyczny. Jeśli ktoś dobrze się porusza w tej skomplikowanej materii, ma tak zwaną bazę, to ma odwagę tworzyć. Jeśli ktoś słabo pływa, to pływa tylko przy brzegu, jeśli pływa dobrze, to wypływa daleko.
W scenografii ważny jest dla mnie minimalizm, na scenie powinno być tylko to, co niezbędne. Jest tym lepiej, im scenografia jest bardziej zminimalizowana. Mój ideał to, powiem za Brookiem, "pusta przestrzeń". Na pustej scenie jedna mała rzecz tworzy świat. Podobnie jak w ogrodach Zen, jest pusto, są tylko kamienie, a jednak panuje tam niesamowity nastrój. Nie lubię nadmiaru, barokowości. Uważam, że trzeba wyrzucać rzeczy zbędne, na scenie powinno być tylko to, co czemuś służy i coś znaczy. Będę szczęśliwa, kiedy nareszcie osiągnę ten ideał. Ale to jest proces. Nie sposób w scenografii wyjść od pustki, można do niej tylko dojść. W całej Europie istnieją dziś bardzo ciekawe prądy scenograficzne. Świat współczesny bardzo się otworzył i mamy absolutną możliwość korzystania z całego dorobku kultury Europy i świata. To, co robi scenograf w teatrze zależy tylko od jego wyboru. Ja lubię senność, minimalizm i trafność, moją słabością są kolory.
Mam nadzieję, że wśród polskich krytyków znajdą się tacy, którzy w teatrze dostrzegą również, że jest on prezentacją myślenia wizualnego, że obraz niesie znaczenia, że jest czymś więcej niż tylko estetyczną oprawą przedstawienia.
Not. M.G.