Artykuły

Gdzie zaczynam się ja?

Młoda dziewczyna zrywa się na widowni z krzykiem i mierzy z pistoletu do Bogu ducha winnych widzów. "Czy pan mnie powstrzyma?" - pyta przypadkowego starszego pana. Miotając się, wskakuje na scenę, którą umieszczono o poziom niżej niż widownię, w jakby pustym basenie z metalowymi barierami i pleksiglasową, przezroczystą ścianką pośrodku. Po lewej stronie jest jeszcze kran z wodą, mikrofon zwisający spod sufitu, w głębi kolejne ścianki z pleksi, za którymi aktorzy będą się w czasie spektaklu przebierać. U góry śnieżą dwa monitory, na których pojawią się z czasem obrazy telewizyjne. Scenografia autorstwa Agnieszki Zawadowskiej to labirynt kobiecości, w którym Anna (Matylda Podfilipska) błąka się w poszukiwaniu samej siebie. W prapremierowej inscenizacji sztuki Silke Hassler "Eine kleine Nachtmusik" (polski tłumacz słusznie nie tłumaczy tytułu na język polski, żeby zachować aluzję do znanego utworu Mozarta, tyle że u Hassler brak rodzajnika nieokreślonego "eine"; jest po prostu "Kleine Nachtmusik" - modyfikacja może drobna, ale znacząca) zrealizowanej w Toruniu przez Pawła Szkotaka oglądamy serię scenek, w których Anna spotyka w nieprzyjaznej, transparentnej przestrzeni miasta kilkanaście osób, przekrój austriackiego i, jak chce reżyser, także polskiego społeczeństwa. Wszystkich Braci, Alpinistów, Sprzedawców Róż, Torowych i Księży grają na przemian Tomasz Mycan i Michał Marek Ubysz, a Zakrystiankę, Prostytutkę i Łyżwiarkę, nad wyraz brawurowo, Anna Romanowicz-Kozanecka. Jesteśmy w labiryncie świata, w teatrze masek i ról społecznych, którymi współcześni ludzie są zmuszeni żonglować na co dzień.

Kim jest Anna? Młodą zranioną kobietą, porzuconą przez partnera, którego nie zobaczymy na scenie. Początkowo trudno ją polubić. Krzyczy, macha pistoletem, grozi, dręczy swojego brata, bezceremonialnie wkłada rękę do spodni mężczyzny, który ogląda Jamesa Bonda z niemieckim dubbingiem, molestuje kolejnych mężczyzn i sypie wulgarnymi określeniami na temat seksu, mężczyzn i świata w ogóle. Któryś z austriackich recenzentów porównał ją z Woyzeckiem Buchnera, ale nawet w "Woyzecku" Iwony Kempy granym w Toruniu kilka lat temu tytułowy bohater nie był tak wulgarny jak koszarowy świat wokół niego. Tu odwrotnie: świat ze zdziwieniem śledzi paroksyzmy bólu Anny, która nie umie się zbliżyć do ludzi inaczej niż przez akty agresji werbalnej, fizycznej i seksualnej. Tak naprawdę Annie bliżej do Konstantego Trieplewa, to młoda, niespełniona artystka, która gra wariacko na skrzypcach fragment symfonii Mozarta. Może się też kojarzyć z Heddą Gabler naszych czasów, taką córką generała wychowaną na chłopca i próbującą grać męskie role w świecie, który został przydzielony dwóm płciom. Jak James Bond, stereotypowy mocny facet, Anna chce "zarywać", "przelatywać" i porzucać mężczyzn. Idzie "w miasto" i karze wszystkich po kolei za grzechy całej płci. Ból nie pozwala jej usiedzieć w miejscu, ale sprawia też, że jest ślepa na świat.

Anna Matyldy Podfilipskiej, z wyglądu całkiem ładna i delikatna dziewczyna, odgrywa na naszych oczach performans rozpaczy i gniewu. Niełatwo się go ogląda. Dziewczyna wali na oślep, choć przyczyną jej bólu był ten jeden, nie nazwany mężczyzna, który ją porzucił. Krzyczy widzom w twarz: "Powiedz jedno zdanie, żebym wiedziała, gdzie ja się zaczynam, a kończymy my". Opowiada, jak do niego dzwoniła, on nie odbierał, siedząc w samochodzie na dole pod jej oknem. Wtedy z gniewem mówi o doniczkach, które zrzucała na jego samochód. Innym razem rozbiera się do pasa - to znów męski gest - i staje przed nami wyzywająco naga. Jakby chciała powiedzieć: "Patrzcie na mój ból, winowajcy". Wygląda wtedy jak reprezentantka pokolenia dzisiejszych nastolatek, nierzadko gimnazjalistek, które zachowują się głośniej i bardziej wulgarnie niż chłopcy, więcej palą i piją, tłuką swoje koleżanki do nieprzytomności i kaleczą im twarze, bo więcej muszą udowadniać swoim rówieśnikom. Muszą lepiej zasłużyć na "dorosłość". Jałowość buntu Anny najmocniej obnażają portrety mężczyzn, których spotkała na swojej drodze - potulnych, defensywnych, grzecznie wysłuchujących jej wyzwisk. W znakomitej, komiczno-rodzajowej scence tyradę przeciw mężczyznom wygłosi także Prostytutka (w świetnym wykonaniu Anny Romanowicz-Kozaneckiej), która zmysłowym, niskim głosem wypomni wszelkie wady mężczyzn widziane z perspektywy seks-biznesu: ułomności natury, przecenianie własnych możliwości, próżność, skąpstwo.

A jednak mężczyźni w spektaklu Pawła Szkotaka są diametralnie różni choćby od szeregu bezwzględnych wobec żon i kochanek facetów ze spektaklu "Ślubuję ci miłość i wierność", gorzkiej, choć podszytej komedią, teatralnej psychodramy w reżyserii Iwony Kempy, na którą walą w ostatnim czasie do teatru tłumy torunian w każdym wieku. U Szkotaka mężczyźni są zadziwiająco miękcy. Jeden z nich, grzeczny chłopiec - grany przez Tomasza Mycana - wędruje za Anną po mieście. Kiedy się spotykają, to ona jest w tym chwilowym związku mężczyzną, ona domaga się pornograficznego tła dla erotycznych zabaw (słyszymy fragment typowego niemieckiego pornosa, a na ekranie widać łosie czy antylopy trące porożem o drzewa - ot, ironiczny komentarz do filmów "przyrodniczych"). On natomiast wygląda na panienkę, która boi się wszystkiego. Reżyser spektaklu nadaje temu bohaterowi deprecjonujące atrybuty synka mamusi, której idiotycznie słodki uśmiech oglądamy na ekranie, i Piotrusia Pana, którego ulubiona świnka morska, równie idiotycznie świszcząc, odrywa od zajęć prawdziwego mężczyzny.

Czasami ten portret mężczyzn bywa dość liryczny, nawet sentymentalny. Rozmowa z chłopakiem pijącym wódkę na murku pokazuje kogoś, kto nie ma w sobie żądzy seksu, agresji, kto gotów się podzielić z nieznajomą alkoholem, zwrócić na nią uwagę. Podobnie jak Torowy, który znajduje Annę po próbie samobójczej. Przecięła sobie żyły na rękach o pleksiglasową ściankę gdzieś na torach kolei czy metra. Torowy Michała Marka Ubysza, anioł z łagodnym uśmiechem, obwiązuje jej ręce rozerwaną na pół chustką i częstuje bułką z salami, którą zrobiła mu żona. Taka miejska idylla. Sentymentalna siła tego obrazu byłaby ogromna, gdyby nie dymy obficie rozsnuwane akurat w tym momencie na scenie i widowni. Na chwilę robi się duszno. Powoli rodzi się myśl, że nasza Hedda Gabler, nasz Woyzeck w spódnicy i nasz Trieplew wcale nie miał(a) w sobie aż tak wielkiej siły, aby stanąć przeciw całemu światu - w odważnym akcie zabójstwa lub samobójstwa. Na tej samej Scenie na Zapleczu, na której grana jest teraz sztuka "Eine kleine Nachtmusik", pokazano w 2006 roku w ramach festiwalu "Kontakt" "Mewę" Czechowa w reżyserii Arpada Schillinga, spektakl znakomity, w którym grający Trieplewa Zsolt Nagy po ostatniej rozmowie z Niną z furią rozdeptywał skrzypce na podłodze i wychodził, gasząc światło w całej sali. Odchodził w ciemność, bo świat nie spełnił jego oczekiwań. W spektaklu Pawła Szkotaka finał będzie inny. Zamyka go obraz Anny grającej na skrzypcach fragment jednego z nokturnów Chopina. Wybrała życie. Jej powtarzane wielokrotnie myśli o samobójstwie, ekscesy, ba, nawet próba samobójcza na torach, nie były aktem radykalnej odmowy, lecz wołaniem o pomoc. Ból po stracie znalazł ujście w szarpaninie z napotkanymi ludźmi, ale stał się także częścią nowej tożsamości. Z kobiety w przebraniach męskiego bólu przemieniła się w prawdziwą artystkę. Skrzypaczkę, która gra męską, nocną muzykę, ale w swej tanecznej, wibrującej pozie pozostaje kobietą. Teraz można spróbować ją polubić. Bo zaczynam się tam, gdzie rezygnuję z szantażowania innych moim bólem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji