Artykuły

Czerwona magia

NA Sali Prób stołecznego Teatru Dramatycznego - "Czerwona magia" Michela de Ghelderode. Jak zwykle u tego belgijskiego, a raczej - jak sam wolał mawiać - flamandzkiego autora, orgia rozpasanej wyobraźni. Witalność, rubaszność - czasem na granicy dobrego smaku - skłonność do przerysowanej drwiny, aż do świętokradztwa. Tym razem nie jest tego nazbyt dużo, bo "Czerwona magia" jest właściwie większą jednoaktówką. Godzina - to górna granica trwania tej sztuki. I w rozciągnięciu przedstawienia ponad wszelką miarę (do prawie dwóch godzin) tkwi pierwszy błąd reżysera. I za tym idą następne: przedstawieniu brakuje tempa, brakuje po prostu życia. Breughelowskie rozpasanie Gnelderodego staje się tu celebracją.

Tytułowa "Czerwona magia" to oczywiście miłość, miłość cielesna, z villonowskim posmakiem. Kochają się wszyscy, za wyjątkiem ogłupiałego z chciwości mistrza Hieronimusa. Ów liczy pieniądze i gotów jest poświęcić siebie samego, cześć, godność i ponętną żonę Sybillę, byle tylko pomnożyć w skrzyni złote floreny. Oczywiście zakochani wystrychują go na dudka, wykańczają rywali do skarbu i uciekają. Całą winę musi ponieść nieszczęsny Hieronimus, który z chciwości stracił wszystko: pieniądze i dom, a teraz jeszcze prawo odbierze mu życie za nie popełnione zbrodnie.

"Czerwona magia" jest więc właściwie rodzajem moralitetu, przypowieści, w której tradycyjne wzorce moralne zostają zmodyfikowane. Nagrodzony zostaje nie cnotliwy, ale ten, kto kocha, chociaż nagrzeszył co niemiara.

I doprawdy szkoda, że ta bujna flamandzka klechda traci tyle przez brak tempa i owej witalności, której tyle ma u Ghelderodego każda z postaci. Dzieje się tak mimo świetnej scenografii Jana Kosińskiego i brawurowego aktorstwa Wiesława Gołasa i Franciszka Pieczki (żywcem z obrazów Breughla albo Boscha). Nic nie można poradzić, jeśli dzięki reżyserskim zabiegom (Piotr Piaskowski) przedstawienie wlecze się, jakby woda kapała z kranu.

WSZYSTKO to nic, w porównaniu z tym, co wyczynia się po przeciwnej stronie Placu Defilad, w Teatrze Studio. Przedstawienie pt. "Witkacy" jest zwykłym morderstwem dokonanym z premedytacją na bogu ducha winnym autorze. Stanisław Ignacy Witkiewicz został tam szczelnie zasłonięty pomysłami, p. Szajny, z których co jeden, to mniej fortunny, a jeszcze mniej zabawny. Powstał z tego Witkacy, jakiego nie znaliśmy: mętny, bełkotliwy i grubymi nićmi szyty.

Te zabiegi na autorze "Szewców" to już nie czerwona, ale czarna magia - i to z jak najgorszym skutkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji