Artykuły

"Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu" raz jeszcze

Brak reżyserów wydaje się jedną z najpoważniejszych chorób dzisiejszego teatru. Dobrych reżyserów rzecz jasna, którzy są w stanie przygotować profesjonalne przedstawienie i zapanować nad jego materią tak, by powstało dzieło koherentne. Znaczące i mądre. Reżyserów de nomine mamy bowiem aż nadmiar sądząc po, jak by nie było, kilkuset premierach w sezonie, z których nie można złożyć nawet sensownych Spotkań Teatralnych. Wyjątki od tej reguły jeszcze wyraźniej pokazują zjawisko, coraz groźniejsze. Jeśli reżyser nie wie, nie umie wytyczyć kierunku myślenia, to na pewno nie będą potrafili tego aktorzy choćby i najzdolniejsi. Wszystko więc się rozlezie, co też się dzieje, niestety, powszechnie. Jeśli więc nagle, jakiś młody zdolny wychyli się spod grubej warstwy rzęsy pokrywającej nasze scenie wszyscy nie posiadając się ze szczęścia, lecą go oglądać. I chwalić, i cmokać, i się zachwycać, że wreszcie, no wreszcie koło śniętych ryb jakaś energia.

Takim właśnie objawieniem ostatniego sezonu stał sie Piotr Cieplak, absolwent warszawskiej teatrologii i krakowskiej reżyserii. Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim Mikołaja z Wilkowiecka wyreżyserowana przez niego we wrocławskim Teatrze Współczesnym, zdobyła rok temu Grand Prix na festiwalu polskiej klasyki w Opolu. Pokonała tym samym Sen srebrny Salomei Słowackiego wyreżyserowany przez absolutnego pro-fesjonalistę i perfekcjonistę Jerzego Jarockiego z zespołem Starego Teatru. Był więc to start (przedtem Cieplak wyreżyserował zaledwie Żołnierza królowej Madagaskaru Tuwima w Toruniu) jaki można sobie tylko wymarzyć. Jasne więc, że drzwi wielu teatrów stanęły przed laureatem otwarte; właśnie przeniósł swą sławną Historyję do Dramatycznego w Warszawie.

Ponieważ ten staropolski tekst został zrośnięty z nazwiskami Kazimierza Dejmka i Andrzeja Stopki, a wcześniej jeszcze Leona Schillera, osobność spektaklu Cieplaka zrodzona ze świadomego buntu wobec teatralnej tradycji była wyjątkowo dobrze widoczna. Już po wrocławskiej premierze Janusz Majcherek pisał tak: "Napisałem, że Cieplak zbuntował się przeciw tradycji Dejmka-Stopki. Uściśliłbym teraz, że bunty Cieplaka charakteryzuje zasada non-violence. On właściwie nic polemizuje z Dejmkiem ani mu się przeciwstawia - wprowadza radykalnie odmienny, zakorzeniony w osobistych wyborach światopoglądowych porządek. O ile głównym rysem przedstawień Dejmka był dystans i stylizacja wynikająca z lekcji laickiej, o tyle przedstawienie Cieplaka jest otwarcie religijne. W tym sensie religijne, że przeniknięte wewnętrznym duchem wiary i ewangeliczną prostotą, natomiast zupełnie wolne od jakiejkolwiek spektakularnej dewocyjności. To jest przedstawienie, które kontestuje zarówno tradycję teatralną jak i tradycyjną, polską religijność, to jest najzupełniej osobna i konfesja, która ignoruje skostniałe podziały i która nie może chyba trafić ani do liberalnych "europejczyków" ani do maryjnych "populistów", ani wreszcie do komisarzy jedynie słusznej doktryny. [...] To jest akt wiary żywy przez to, że niejako uzasadniony na wszystkich piętrach rzeczywistości, której naiwność i pospolitość właściwie w każdym momencie styka się z Tajemnicą i nie zawsze umieją rozpoznać. Akt wiary i miłości, który nie potrzebuje spekulacji, jurysdykcji, instytucjonalnie przestrzeganego rytuału - piękne przedstawianie wymierzone w gruncie rzeczy we wszelkiej maści doktrynerów i faryzeuszy, przedstawienie, które bez demonstracji i totalizmu oficjalnych strażników wiary pokazuje czym naprawdę są wartości chrześcijańskie i gdzie naprawdę mieszka Bóg." (Teatr 12/1993) Bądź tu mądry i pisz wiersze. Ton tej recenzji prawdę mówiąc postawił mi resztkę włosów na głowie. Majcherek krytyk jak rzadko utalentowany i co sama nazwa wskazuje krytyczny, nie dopuszcza właściwie ani możliwości, ani okoliczności w jakich widzowi mogłoby przedstawienie Cieplaka nie przypaść do gustu. To się zdarzyć nie może - przedstawienie jest doskonałe, gdyż jest otwarcie religijne. Jest to akt wiary i miłości. Koniec, kropka, bez odwołania. Z aktem wiary racjonalnie dyskutować się nie da, jeden wierzy w zioła, drugi lubi wino, kobiety i śpiew, też koniec, kropka, żadnej dyskusji. Niechby ktokolwiek spróbował młodego reżysera Historyi pociągnąć za włos choćby, od razu dostanie po głowie epitetem, a to liberalny "europejczyk" - łup, a to maryjny "populista" - łup, doktryner albo faryzeusz - łup, łuup, o komisarzu jedynie słusznej doktryny nie wspominając - ciach. trup.

Iść wiec, czy nie iść? Przegapić rodzący się może talent, czy zlekceważyć groźby krytyka? Z duszą na ramieniu, poleciałam jednak do Dramatycznego, zobaczyć jak punktualnie o 19, kilkadziesiąt osób, łącznie z kapelą rockową Kormorany, dokonuje aktu wiary i miłości. Za pieniądze zresztą, bo tak stanowi umowa między widzem i teatrem - żeby zobaczyć przedstawienie trzeba kupić bilet.

I odetchnęłam z ulgą. Mogło być gorzej. Po przejściu jakichś czarnych korytarzy Pałacu Kultury, jakbyśmy nagle znaleźli się na festiwalu teatru otwartego we Wrocławiu dwadzieścia lat temu, docieramy wejściem dla aktorów na scenę Dramatycznego. Siadamy w dwóch grupach naprzeciw siebie, po jednej stronie na tle muru ze sznurownią i kaloryferami, na podwyższeniu, wśród potężnej aparatury siedzą muzycy. Vis a vis mają lewą stronę kurtyny. Pośrodku stół, który będzie też grobem Chrystusa, aktorzy rozepną nad nim błękitne niebo. Przez otwór w materii, będą próbowali dostać się w niebiosa po sznurkowej drabinie, rozsypując gęsie piórka, aniołowie.

Zanim się to jednak stanie obejrzymy Annasza i Kajfasza upinających swe kapłańskie stroje z bazarowych dywanów i Piłata przyjmującego ich w bordowej bonżurce. Wprawdzie tekst Mikołaja z Wilkowiecka jest słabo słyszalny nawet w trzecim rzędzie, sens scen pod tą szerokością geograficzną pozostaje oczywisty. Można więc śledzić wyobraźnię reżysera tworzącego teatr z rzeczy najprostszych, rzeczywistość najniższego wymiaru, jak by powiedział Kantor. Strażnicy grobu wyglądają jakby wyszli właśnie z wiejskiej remizy, noszą pogniecione, liche mundury i błyszczące strażackie hełmy. Gdy jednemu przyśni się "intermedialnie", że jest dębem, koledzy zaraz go przywrócą do rzeczywistości w całkiem ziemski sposób - kopniakiem.

Trzy Marie (Aleksandra Konieczna, Agata Kulesza, Jolanta Olszewska) to trzy współczesne dziewczyny w typie raczej ekologicznym - pogniecione bawełny, legginsy; stąd ich wyprawa po wonne olejki do namaszczenia Chrystusowego ciała jest wyprawą do zielarni. Na scenę wjeżdża wtedy simmlerowska szafa wypełniona pękami ziół oraz aptekarzem Rubenem (Adam Ferency).

Lucyper (Jarosław Gajewski) i jego pomocnik (Sławomir Orzechowski) w przyciasnych garniturkach wyglądają jak naczalstwo gminnej bazy PKS-u. Cwane chłopaki, niejednemu kota pogonią, a jak trzeba to i swoich wezmą w karby. Oto właśnie znęcają się nad grupką zdezorientowanych ludzi, ni to podróżnych, ni to skazańców jakby cudem uratowanych z jakiegoś kataklizmu. Kilka osób - niestary mężczyzna trzymający biedniutką walizeczkę, dziewczynka przytulająca lalkę, chłopiec ze skrzypcami w futerale, kobieta z lisem narzuconym na letnią sukienkę - mogłoby przyjść z Pieszo Mrożka, albo z Pamiętnika Białoszewskiego. O ich dusz podejmuje walkę z wysłannikami piekła, dopiero co zmartwychwstały Chrystus. W ujęciu Piotra Kondrata to delikatny chłopiec w szarym ubraniu jakich spotyka się w filharmonii albo bibliotece. Psychodeliczna muzyka wsparta dyskotekowo migającym światłem zagłusza krzyki ludzi, w ryku elektrycznych gitar potężny dźwięk saksofonu wydaje się cichym brzęczeniem, a łoskot wielkiej metalowej rury jakiej sceniczny Jezus używa w walce z wysłannikami ciemności, raczej widać niż słychać. Gdy szatani wreszcie pokonani rozłażą się po kątach, muzyka trochę cichnie, grupka zalęknionych ludzi znajduje wyjście z tego piekła w czeluściach rury. Po kolei przeciskają się przez nią z wysiłkiem, co może być metaforą straceńczej ucieczki powstańców kanałami ze Starówki do Śródmieścia, jak również metaforą trudnej, wymagającej samozaparcia drogi zbawienia.

Wreszcie apostołowie wędrujący do Emaus są tu po prostu wiejskimi chłopakami, trochę jak z Zabawy Mrożka, którzy przy piwie lubią sobie opowiadać niestworzone historie. Trochę w nie wierzą, ale nie do końca, więc nawet gdy stanie przed nimi Jezus i podzieli się kawałkiem chleba, odejdzie nierozpoznany swoją drogą.

Po obejrzeniu spektaklu Cieplaka nie bardzo wiem na czym mianowicie polegałaby jego otwarta religijność? na tym, że są w nim postacie Chrystusa i Marii Panny granej przez Jadwigę Jankowską-Cieślak? czy też na jakichś szczególnych sposobach mistycznego aktorstwa? Wydaje się jednak, że reżyser wbrew pozorom i temu co się pisze, pozostał wierny otwartej poetyce misterium. Zaś widowiska misteryjne, przypomnijmy to wyraźnie, wyrosły z dramatu liturgicznego poprzez rozluźnienie i zeświecczenie jego sakralnych form. I które właśnie poprzez swój coraz bardziej laicki charakter wyszły poza ramy kościołów. Stały się tym samym wyrazem kultury ludowej, popularnej gdzie wątki biblijne nabrały charakteru dydaktycznego i alegorycznego, w przeciwieństwie do liturgii gdzie pozostają niezbywalną częścią sakramentu wiary. Tak więc zgodnie z wiekową tradycją misterium i tu aktorzy grają po kilka ról, opowiadając jeden z największych mitów europejskiej kultury środkami par excellence teatralnymi.

Tym czym dla Schillera (Reduta 1925 r.) były śpiewy gregoriańskie i widoczna w scenografii inspiracja architekturą barokowych kościołów, stacji Męki Pańskiej czy przydrożnych kapliczek, a dla Dejmka (Teatr Narodowy 1962) chór chłopięcy wyśpiewujący na ludową nutę na dachu góralskiej chaty i scenografia wyraźnie stylizowana na modłę podhalańską, tym samym dziś dla Cieplaka pozostaje undergrundowa kapela i pusta scena - środkiem wyrazu. Teatralnego oczywiście, gdyż styl tego przedstawienia używającego niby jednoczącej wszystkich przestrzeni, współczesnych przaśno-swojskich ubiorów, nie pozostawia wątpli-wości, że jesteśmy w teatrze. I choć Schiller dbał o to by ruch i gest aktorów dawał w efekcie "odblask rzeźby", a Dejmek ludowych jasełek, to cała ta tandetno-bazarowa współczesność pozostaje tym samym - ludową stylizacją.

Oczywiście łatwo też wskazać różnice. Schiller na przykład dążył do wytworzenia nastroju mistycznego, kontemplacyjnego i przeniesienia widza w sferę doznań religijnych, zrezygnował z obecności Chrystusa. Zaznaczał ją tylko poprzez reakcje i odpowiednie zachowanie innych postaci, które sugerowało jego niewidoczną obecność. U Dejmka Chrystus podobnie jak wszyscy uczestnicy misterium zostali wystylizowani kostiumami na ludowe rzeźby z drewna, z tym, że trzymał on w ręku niedużą chorągiewkę podobną tym, jakie wtyka się w wielkanocne cukrowe baranki. Dziś jest on młodym chłopcem o długich włosach z większą uwagą tylko przyglądającym się bliźnim. Podstawową jednakże sprawą odróżniającą spektakl Cieplaka od przedstawień Dejmka i Schillera jest sposób traktowania tekstu. Aktorzy Dramatycznego za wszelką cenę starają się mówić dialogi Historyi tak, jakby były one współczesną poezją - niedbale, jak żywą mowę, co jeśli już je słychać, daje efekt nieza-mierzonej śmieszności, anachronizmu. Reżyser zrezygnował również z włączenia do gry dida-skaliów co było charakterystycznym zabiegiem Dejmka podkreślającym wyraźnie teatralną, reżyserską wręcz świadomość Mikołaja z Wilkowiecka. Trochę szkoda, staropolszczyzna tego misterium, jako jego kolejny element konstytutywny - misteria tym się również różniły od dramatu liturgicznego odprawianego po łacinie, że były pisane w językach narodowych - posiada swój niezaprzeczalny urok. Tu wśród muzyki, krzyków, ruchowej ekspresji niestety zagubiony. W każdym razie język Historyi nie jest walorem tego przedstawienia, czy wynika to z nonszalancji aktorów, czy też reżyserskiego uwspółcześnienia za wszelką cenę, na jedno wychodzi. Może to jest przejaw współczesnej religijności, nie wiem.

W ogóle z religijnością Historyi sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Z dziesiątków recenzji, jakie pojawiły się w związku z przedstawieniem Dejmka warto zacytować fragment tej, która ukazała się po występach Narodowego w Wenecji, pióra Gino Cuchettiego w L'Osservatore Romano (8 X 1964) piśmie związanym z Watykanem: "Zdumiewające, doprawdy, tworzywo, które reżyser Dejmek opracował z niezrównanym pietyzmem i zrozumieniem, dając nam obraz, w którym tradycja idzie w parze z aktualnością, laicyzm z ekstazą religijną, proza z liryzmem, stylizowany realizm z wielką, głęboką poezją Zmartwychwstania! [...] Była chwila, kiedy na tle dekoracji przypominającej fresk Benozza Gozzoli w Montefalco ujrzałem i usłyszałem na nowo, jakby cudem, Giottowski Koncert Aniołów z koronacji Najświętszej Panny we florenckim Santa Croce."

Nic nie jest tak proste ani jednoznaczne jak by się wydawało, ani religijność Cieplaka, ani laickość Dejmka. A komu bliżej do królestwa niebieskiego? Młody reżyser niewątpliwie wykazał ogromny słuch teatralny, choć z tekstem mogło być lepiej - umiejętność uruchomienia całej skomplikowanej maszynerii scenicznej, co na pewno dobrze rokuje jego przyszłości. Oby tylko wielkie sukcesy stały się jego udziałem, tak jak się to zdarzyło jego sławnym poprzednikom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji