Artykuły

Panorama współczesności [fragm.]

Dyskusja o polskiej dramaturgii współczesnej, jaka przetoczyła się przed kilkoma miesiącami przez prasę, zarówno w swoich konstatacjach jak i wnioskach nie wprowadziła nowych elementów. Nie znaczy to, że uważam ją za bezcelową, ale wydaje mi się, że powstał zamknięty krąg przyczyn i skutków, zaś nieustanne obracanie się w tym kręgu niemożności nie prowadzi do żadnych konkretnych rozważań.

W dalszym ciągu niektórzy dramatopisarze narzekają na dyrektorów teatrów, że nie grają ich sztuk, a na Dialog, że nie drukuje płodów ich pióra. Dyrektorzy wielu teatrów utrzymują natomiast, że nie ma dzieł godnych kreacji scenicznej lub że to, co w ostateczności decydują się wystawić, jest słabe, nie dopracowane warsztatowo i wątłe w kategoriach myślowych. Obie strony mają poważne argumenty na poparcie swojego stanowiska i w rezultacie polska dramaturgia współczesna pozostaje od dawna w "podwójnym nelsonie". Pisaliśmy o tym zresztą niejednokrotnie na łamach Teatru.

Jedynym wyjściem z tej, zda się, beznadziejnej sytuacji jest, jak sądzę, zaprzestanie spoglądania wstecz, systematyczna analiza bieżącego stanu posiadania i w dramaturgii, i w realizacjach scenicznych oraz wyciąganie praktycznych wniosków na przyszłość. Tylko wtedy przynajmniej częściowo - ruszymy sprawę z martwego punktu.

Obserwacja bieżącego sezonu wykazuje, że ilość prapremier polskich sztuk współczesnych ma tendencję zwyżkową. Wprawdzie od ilości do jakości droga daleka, ale dobre i to. Spośród około trzydziestu prapremier przewidzianych w tym sezonie, znaczną część już zrealizowano. A oto uwagi i wnioski z kilkunastu przedstawień.

Od kilku lat trwa systematyczne, choć powolne wydobywanie się dramaturgii z dotychczasowych ciasnych ram. To dobrze, że obraz życia jest coraz częściej ukazywany bez zbędnych udziwnień, ale to jeszcze mało. Utworom brak nadal pełnej sprawności konstrukcyjnej, nie dają również zbyt wiele ciekawego materiału dla aktorów. Autorzy nie pogłębiają problematyki, ślizgają się po jej powierzchni, nie starają się wyciągnąć wniosków ze stawianych przez siebie diagnoz. Poruszają tematy marginalne, dalekie od zbiorowego doświadczenia, obraz życia jest uproszczony, brak wnikliwych analiz postaw moralnych, społecznych, politycznych. Odnosi się wrażenie, że w większości przypadków wiedza autorów o życiu jest o wiele skromniejsza niż ta, którą dysponuje widownia. Zdaje się to świadczyć o braku odwagi i dojrzałości w obrachunku dramatopisarzy ze współczesnością, która i w pozytywach i w negatywach jest niezmiernie skomplikowana i wieloznaczna. Zbyt rzadko wreszcie pojawia się na scenach głęboko potraktowana problematyka polityczna, nierozerwalnie dziś wiążąca się z problemami moralnymi.

Jednakże w odróżnieniu od sezonu ubiegłego daje się zaobserwować symptomatyczna zmiana proporcji: coraz więcej miejsca zajmują utwory penetrujące otaczające nas życie. Są tu nie tylko sztuki obyczajowe, lecz i próby głębszych analiz psychologicznych, są także utwory satyryczne. Cała tą grupa tkwi dość mocno korzeniami w naszej rzeczywistości i to jest niewątpliwie jej zaletą.

Ma także rozliczne wady. O wielu z nich była już mowa. Najpoważniejsze jednak są słabości intelektualne. Jeżeli nawet autor podejmuje ciekawy temat, jak to robi np. Piotr J. Domański w Symfonii domowej pokazując nieco na wzór Dulskiej rządy matki-tyrana i konflikty wewnątrz jednej mocno rozpitej rodziny, to nie wychodzi poza naskórkową obserwację postaw, zachowań, nie wzbogaca rysunku psychologicznego postaci, nie pogłębia refleksji moralnej. Nie daje więc teatrowi specjalnych możliwości. Przykładem prapremiera w Teatrze Dramatycznym w Gdyni (po prezentacji na Scenie Propozycji T. Nowego w Warszawie), w której sztuka Domańskiego stała się dość przeciętną komedią obyczajową.

Nieco inaczej ma się sprawa z Weselem raz jeszcze Janusza Krasińskiego. Zamysł utworu był dość ciekawy: konfrontacja dwóch typów kultury - miejskiej i wiejskiej, dwóch powojennych epok - przeszłości i współczesności, a wszystko jakby widziane, przez pryzmat neoromantycznej tradycji. Ale, niestety, już tekst nie dorównał zamysłowi, nie wyszedł poza obręb dość banalnych konstatacji. A realizacja teatralna w warszawskich Rozmaitościach nie zrobiła ani kroku naprzód. Przeciwnie, zda się, że Roman Kordziński nie wykorzystał nawet tych możliwości, jakie tkwiły w tekście. Stąd przedstawienie zrobiło się płaskie, jakby miało się ograniczyć do powierzchownych obserwacji obyczajowych.

Lepszy los spotkał Kopciucha Janusza Głowackiego. Zasługa to w pierwszym rzędzie samego utworu, który atrakcyjność fabuły łączy z możliwościami niejednoznacznych interpretacji. I choć przedstawienie grawituje w stronę ogranego już motywu rządzący-rządzeni, tworzenia i podtrzymywania fikcji w układach międzyludzkich, ale przynajmniej widać, że autorowi chodzi przede wszystkim o problemy moralne, ich zależność od życia społecznego, a więc o coś więcej aniżeli o prosty komunikat fabularny. Reżyser prapremiery w szczecińskim Teatrze Współczesnym, Andrzej Chrzanowski zbyt może jednoznacznie potraktował sztukę, ale powstało przedstawienie atrakcyjne i skłaniające do refleksji.

Niedostatki myślowe utworu rekompensuje dość często ostrość spojrzenia satyrycznego. Jacek Janczarski pokazał w komedii Czyżby?, że nieobce są mu realia naszego życia, konflikty na styku miasto - wieś, że zna mechanizmy układów międzyludzkich, należności, dźwignie awansów i prawa spadania po równi pochyłej. I choć, jak to w komedii bywa, jest tu dużo uproszczeń, ale nieschematyczne rozwiązanie konfliktów w finale podnosi walor sztuki.

Rzecz dzieje się w pegeerze, mówi się tu o produkcji rolnej, ale nie o nią chodzi, lecz o stosunki międzyludzkie. Te wszystkie walory dostrzegł reżyser elbląskiej prapremiery, Wojciech Jesionka i stworzył spektakl bogaty w pomysły inscenizacyjne, tym bardziej że wykorzystał zawsze atrakcyjnie prezentujący się na scenie sztafaż programu telewizyjnego.

Niezbyt głębokim utworem jest Dacza Ireneusza Iredyńskiego. Autor co prawda wie, co to jest konflikt dramatyczny, ale rozgrywa go bardziej w płaszczyźnie psychologicznej niż moralnej. Nie chodzi w Daczy wyłącznie o trójkąt małżeński, ale o życie w świecie fikcji, o zaprzepaszczone ambicje młodości i wieczne marzenie o czymś lepszym, szlachetniejszym. Bieda jednak w tym, że Iredyński również ślizga się raczej po powierzchni problemów, aniżeli je drąży.

Ma jednak Dacza inny walor: jest sztuką zręcznie zbudowaną, małoosobową i ma dwie atrakcyjnie napisane role. Nic więc dziwnego, że po udanej szczecińskiej prapremierze (T. Polski, reżyseria Wandy Laskowskiej) z dwoma osiągnięciami aktorskimi: Janusza Bukowskiego (Stefan) i Danuty Chudzianki (Maria) sztuka Iredyńskiego rozpoczęła marsz przez wiele scen.

Dobrze napisane role, o czym zapominają często autorzy, to niebagatelny kapitał, który może przesądzić o powodzeniu utworu. Dlatego choć Kopciuch wymaga dużej obsady, jednak wspierając się na czterech atrakcyjnych postaciach męskich i jednej kobiecej daje aktorom znaczne pole do popisu. Nie zaprzepaścił szansy Teatr Współczesny w Szczecinie i ta piątka wykonawców wyróżnia się zdecydowanie: Tadeusz Zapaśnik (Zastępca dyrektora), Jacek Polaczek (Dyrektor), Jerzy Wąsowicz (Inspektor), Marcin Leszczyński (Reżyser) i Barbara Remelska (Kopciuch)).

Również Jacek Janczarski w swojej komedii Czyżby? stworzył co najmniej trzy ciekawe postacie, co wykorzystali elbląscy aktorzy: Stefan Knothe (dyrektor Podlewski), Małgorzata Matuszewska (Zdzicha) [brak fragm. tekstu]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji