Między rozporkiem a rozumem
Z Rudolfem Ziołą rozmawia Michał Tyliński
"Noże w kurach" to debiutancka sztuka młodego Szkota Davida Harrowera. Co Pana w niej zainteresowało?
- Prezentuje inny nurt, odmienny od tego, co statystycznie przeważa na naszych scenach. Widać, że pisał to człowiek świadomy czerpiąc z najlepszych pisarskich wzorów. Jest tu trochę z Szekspira - mikrokosmos i makrokosmos, i trochę z "Woyzecka" - bo jest bardzo boleśnie. Zainteresowała mnie diagnoza autora. Jeżeli szukamy dzisiaj apokalipsy, katastrof, kataklizmów w zjawiskach wielkich, to tu jest spostrzeżenie odwrotne: że najbardziej bolesna jest ta katastrofa, która następuje w człowieku.
O tym właśnie jest ta sztuka?
- O naszych czasach kiedy tracimy zaufanie do niegdysiejszych autorytetów, gdy patrzymy, jak marnieją giganci, jak wszyscy po trosze karlejemy - jest to bardzo interesujące studium rozpadu wewnętrznego. Bo gdy straci się normy wewnętrzne, to potem już idzie jak toczący się kamień i nas miele. Jak się trochę ruszy głową to jest to o człowieku pozostawionym samemu sobie, który jeśli nie będzie się właściwie orientował intelektualnie, nie będzie powściągał ambicji, straci słuch na pewną wartość, którą można nazwać Bogiem, to straci równowagę między rozporkiem a rozumem, czy może duchem. Jest to też sztuka o tym, że czasami zdaje nam się, że jesteśmy bardziej boscy niż sam Bóg - podporządkowujemy sobie pewne idee czy myśli, byle tylko pomogły nam zrealizować nasze egoistyczne zachcianki. No i jest to tekst poetycki, właściwie poemat, co w dramacie coraz rzadziej występuje. Jest to trudny tekst, ale miło mierzyć się z przeszkodą i własną pychą - nie przestając być inscenizatorem spokojnie posłuchać w aktorze człowieka.
Od dawna chodziła Panu to przedstawienie po głowie? Jest Pan znany z tego, że Pana projekty długo dojrzewają, sam określa Pan to jako "akuszerowanie".
- Tu biję rekord. Blisko cztery miesiące prób - co dzisiaj nie jest częste. Szczególnie przy realizacji nieinscenizowanej, tak kameralnej jak "Noże..." - sztuka z udziałem trzech aktorów.
Mieliśmy niedawno Sarah Kane, teraz Darid Harrower. Co
decyduje o tym, że rozgłos zyskują sztuki młodych autorów z Wysp Brytyjskich? Dlaczego właśnie tam ujawniają się takie talenty, powstają takie utwory?
- To jest jakaś fantastyczna właściwość, która zresztą powtarza się od lat. Tam wciąż odradzają się pokolenia młodych gniewnych. O dziwo, w tym jednym z najbardziej konserwatywnych społeczeństw nonkonformizm bywa postawą popularną i płodną.
Spotkał się Pan z podobnie błyskotliwym debiutem polskiego autora?
- Nie. Ale też może zanadto się leniłem. Trzeba wychodzić poza krąg tego, co już publikowane. Anglicy tak robią. Kiedy byłem tam kilka lat temu, fundowali rocznie 2 tys. stypendiów na napisanie dramatu, zaliczki dając już po przedstawieniu konspektu. To wymaga jakiejś aktywności twórców. Trzeba podejmować takie akcje. Ja osobiście chciałbym, żeby w Teatrze Powszechnym w Warszawie, z którym na co dzień współpracuję, była scena poświęcona debiutom i prapremierom.
Jest na to jakaś szansa?
- Tak sądzę. Ale za wcześnie o tym mówić. Na razie jest się jeszcze czego uczyć. Kiedyś Lawrence Olivier prowadził BBC Theatre, który promował teksty młodych pisarzy. Promocja polegała na tym, że gromadził paczkę najlepszych aktorów i oni taką sztukę grali za darmo. Dawali szansę, że rzemiosło i talent realizatorów, może tę literaturę - mówię o dramaturgach - czegoś jeszcze nauczyć.
"Teatr powinien drażnić, budzić sprzeciw, stawiać trudne pytania i prowokować do gorzkich odpowiedzi" - mówił Pan kiedyś. Czy,,Noże w kurach" to właśnie takie przedstawienie?
- Jesteśmy obecnie tak zdezorientowani, że nie wiadomo, co jest awangardą. Może jest nią teraz klasyka? W przypadku "Noża w kurach" mam nadzieję, że będzie to wyzwanie przez prostotę i pełnię analizy człowieka.
Dziękuję za rozmowę.