Danie z Mickiewicza
"Dziady" Adama Mickiewicza można serwować w teatrze na różne sposoby, z większą lub mniejszą atencją dla wieszcza. Każdy reżyser ma prawo do własnej interpretacji tego arcydzieła polskiego romantyzmu, byleby miała ona jakąś myśl przewodnią i nie nurzała narodowego dramatu w niezrozumiałej wirówce sensów i nonsensów.
Gdyby nie program do przedstawienia trudno byłoby dociec, o co chodzi młodemu reżyserowi "Dziadów" Maciejowi Sobocińskiemu z Teatru im. Słowackiego w Krakowie.
Oto niektóre założenia inscenizatora: "Obrzęd nie jest dla mnie ani mszą narodową, ani pogańskim wywoływaniem duchów. Jest spotkaniem, na które każdy przychodzi ze swoimi doświadczeniami. (...) Nie jestem w stanie myśleć o Dziadach w oderwaniu od dzisiejszych wydarzeń (...) Uważam, że należy odczytywać dzieło Mickiewicza w sposób uniwersalny. (...) Postacie nie mogą być postrzegane w sposób dosłowny. (...) Świat, który nas otacza: Internet, czaty, imprezy techno (...) są głęboko umotywowane samotnością".
Na scenie natomiast widać zamierzone pozy i niezrozumiałe działania. W tym również Gustawa-Konrada. Inscenizacja rozpoczyna się od Improwizacji, co już jest pewnym zaskoczeniem ("Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi.."), ale wydaje się to uzasadnione w tym, co dalej ma robić Gustaw-Konrad. Otóż ma być jedynie komentatorem, biernym świadkiem tajemniczego świata (obrzędy) i jego obrzydliwości (np. bal u senatora). Ten wstępny monolog jest chyba najlepszą częścią przedstawienia. W wykonaniu Krzysztofa Zawadzkiego tchnie spokojem i uzmysławia wszystkie rozterki bohatera. Aktor wypowiada tekst w skupieniu, ze wzrokiem błądzącym po widowni, jakby tam szukał akceptacji. Ten Gustaw-Konrad nie chce być przewodnikiem narodu i nie chce walczyć z Bogiem o rząd dusz. To coś nowego. Takiego Konrada nie widzieliśmy. Ale kończy się na zapowiedziach. Potem następują sceny czasem w zupełnie dowolnej kolejności. Nieuzasadnione ani stopniem napięcia akcji, ani jej logiką - tworzą sceniczny bigos.
Inscenizacja Sobocińskiego nie ma w sobie nic z tajemnicy "Dziadów". Efekt, który osiągnął, jest spłaszczony, nijaki i niewiele ma wspólnego z samotnością głównego bohatera. Chwyty sceniczne są same dla siebie (przebieganie gromadki dzieci, wijące się kusicielki, nie wiadomo dla kogo i dlaczego). Jedynie Dominika Bednarczyk w roli Panny (Dziewicy) zyskuje coś z pełni. Ale to już nie zasługa reżysera, ale aktorstwa. Wyróżnić można jeszcze Marcina Kuźmińskiego, który zagrał Złego Pana i Senatora w sposób przekonujący. Reszta wykonawców nie ma przekonania do takiej koncepcji dramatu i jego głównego bohatera. Niektórzy z odtwórców chyba źle się czują w skórach swych postaci (Pani Rollison - Urszula Popiel, również Mariusz Wojciechowski jako Guślarz i Ksiądz). Jedynie diabły mają się dobrze (Dorota Godzic, Błażej Wójcik, Tomasz Wysocki, Sławomir Rokita).