Artykuły

Polska, która nie jest najważniejsza

"Dzienniki" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze IMKA w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Gombrowiczem w prezydenta? Przybycie Bronisława i Anny Komorowskich na premierę "Dzienników" ustawiło cały wieczór w teatrze w perspektywie dyskusji o polskości i ostatnich wydarzeniach w kraju.

Wypełniony po brzegi prywatny Teatr IMKA Tomasza Karolaka stężał na moment w napięciu i nadziei. "Czy prezydent weźmie do siebie? Czy dojrzy Gombrowiczowską przewrotność, programowe niezadowolenie, humanitarne postulaty ukryte pod maską zrzędliwości i socjopatii? Czy wyjdzie z teatru odmieniony, wolny od polskiej megalomanii i kompleksów, od infantylnej wersji katolicyzmu i od napuszonej powagi? Czy zrozumie?". Do "zrozumienia" przyznał się Krzysztof Materna, którego reżyser spektaklu Mikołaj Grabowski wyrwał z widowni w trakcie braw do skomentowania spektaklu. Materna dodał jednak: "zrozumiałem... i o mało mi żyłka nie pękła, że Polska jest najważniejsza".

Jak więc było z tą Polską w przedstawieniu Grabowskiego?

W "Dziennikach" Polska to kraj drugorzędny. Drugorzędny kulturalnie, społecznie i duchowo. Jej największy dramat polega zaś na tym, że nie potrafi się z tym pogodzić. Gdyby Polakom nie trafił się np. Mickiewicz, z równym przekonaniem i dumą głosiliby chwałę Tetmajera. Wypaczyli historię Europy, przeceniając swoją rolę. Wypaczyli komunizm, nadając mu rys sentymentalnej fantazji dla znudzonych panienek z dobrego domu. Wypaczyli katolicyzm, wycinając z niego wszystko, co trudne i ciemne, a zostawiając jedynie dziecinne rojenia o Bogu Ojcu, który prowadzi, nagradza, karze, wybacza i zwalnia całkowicie z indywidualnej odpowiedzialności. Zaświadcza o tym szóstka aktorów, którzy na zmianę zdają sprawę z Gombrowiczowskich obsesji, obserwacji i absmaków. Jan Peszek relacjonuje obrzydzenie i fascynację autora ciałem, zmysłowością. Wzdryga się cały, od policzków po łydki na myśl o ciałach chamskich, "pośladkowych", już nie chłopięcych, ale chłopskich. Podąża z bezwolną desperacją za uczciwym, prostym, szczerym ciałem ciemnoskórego posługacza.

Magdalena Cielecka z młodocianej komunistki, panny Jeanne, zmienia się w zblazowaną koneserkę sztuki, seniorę Mercedes, by po kilku minutach stać się Gombrowiczem detektywem tropiącym z żarliwością wariata podejrzane zmiany zachowań ludzi z najbliższego otoczenia.

O masochistycznej miłości Gombrowicza do Sienkiewicza opowiada ukryty za wąsami Piłsudskiego Andrzej Konopka, walkę chrześcijańskiej pasji śmierci z wolą życia komentuje rozpędzony w miejscu Tomasz Karolak. Iwona Bielska pozostanie Gombrowiczem nieufnym, przekonanym o ludzkim pozerstwie, ignorancji, próżnym stylizowaniu się na znawców, ekspertów i wrażliwców.

Zdziwienie Gombrowicza jest tu naiwne, ale i dramatyczne. Dlaczego ludzie tak marnują swoją szansę na rozwój? Dlaczego tylko przerzucają kartki kolekcjonowanych albumów, zamiast choć raz uważnie się czemuś przyjrzeć? A jeśli nie istnieje nikt, kto zobaczył pewne dzieła naprawdę? Nikt, nikt zupełnie? Nakładające się na siebie scenki i monologi łączy lęk, rozczarowanie i irytacja. Że wszystko takie "nie dość" lub "za bardzo". Że albo zwyczajność głupia, albo pusta poza. Że podoba nam się Sienkiewicz, choć wolelibyśmy kochać Mickiewicza, że słuchamy "nie tak", że pragniemy "nie tego".

W kluczowej scenie cała grupa zmienia się w chór czy raczej instrument napędzany przez Piotra Adamczyka. Podczas gdy on wzywa do porzucenia zaściankowego patriotyzmu i definiowania swoich ambicji w kategoriach ogólnoludzkich, nie polskich, reszta dogryza: "Sroce spod ogona nie wypadliśmy", "Poza tym mamy Wawel", "I Słowackiego". Rozgrzany własną przemową Adamczyk trąca ramiona aktorów, jakby naciskał klawisze. Wywołuje tym kolejne komentarze, szybko zmieniające się w niezrozumiały jazgot. Nikt już nie wie, co mówi i komu odpowiada, ale wszyscy siedzą twardo, krzyczą, trzymają się swego. Są nie do ruszenia.

Po tym koncercie "polskości w działaniu" spektakl się nie kończy. A może powinien. Reszta scen pokazuje różne warianty tych samych tęsknot i niechęci Gombrowicza. Gęstość tematyczna z każdą chwilą spada, rośnie za to liczba pomysłów choreograficzno-wokalnych. Tango, korowody z leżakami, przerywniki muzyczne. Gładko, ładnie i giętko, ale już bez napięcia, humoru, ostrości. Przedstawienie do-snuwa się do końca w sennym, jednostajnym rytmie. Jeszcze jeden monolog, jeszcze jeden taniec. Dobór, kolejność? Niejasne. W przerwach wciśnięta w czarny golf artystka wyśpiewuje wrażenia Gombrowicza oddalającego się od brzegów Polski na transatlantyku "Chrobry". Brzegi Argentyny coraz bliżej, a Polska wciąż gryzie i uwiera.

Co w końcu z tą Polską? W spektaklu Mikołaja Grabowskiego nie jest ona najważniejsza. Okazuje się tylko jedną z obsesji Gombrowicza obserwatora, który nie znosi świata i sam jest dla niego nieznośny. Do czegoś nawołuje, czemuś wbrew woli ulega, nie rezygnuje jednak z maksymalistycznych roszczeń i oczekiwań.

"Dzienniki" w Teatrze IMKA momentami świetnie eksponują tekst, ale mogą rozczarować nawet tych, którzy oczekują niewiele. Co więc właściwie zrozumiał Krzysztof Materna? A co Bronisław Komorowski?

W "Dziennikach" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego Polska nie jest dla Gombrowicza najważniejsza. Przeciwnie - okazuje się tylko jedną z wielu obsesji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji