Artykuły

Toruń to małe niebko czy wielka dziura?

To paradoks, że Toruń marzył o tytule Europejskiej Stolicy Kultury, a pierwszym, co przychodzi mi na myśl, kiedy próbuję określić naszą tożsamość, jest prowincjonalizm. Toruń był, jest i najprawdopodobniej zawsze będzie prowincją. Nawet w międzywojniu, kiedy przyjeżdżali do nas luminarze ówczesnej kultury, a w naszym teatrze wystawiano premiery sztuk Witkacego, ten ostatni pisał w liście do swej przyjaciółki: "Myślę o Toruniu jak o małym niebku" - pisze Maciej Czarnecki w Gazecie Wyborczej - Toruń.

Toruńska tożsamość: z wielkimi ambicjami, pustymi słowami, ciekawą historią - i niedostatkiem pomysłów na samą siebie, na przyszłość. Na naszej wyrazistej historii wiele już nie zbudujemy, bo co dla współczesnego torunianina wynika z krzyżackich korzeni miasta?

"Gazeta Wyborcza" w Bydgoszczy napisała niedawno o badaniach nad tożsamością mieszkańców tego miasta. Wyszło, że naszym sąsiadom znad Brdy brakuje mitu założycielskiego. Że miasto nie ma tak wyrazistego charakteru jak np. Wrocław. W diagnozie badaczy bydgoszczanin to kibic, który nienawidzi torunian.

A jaka jest nasza tożsamość? Panuje powszechne przekonanie, że jest ustalona, wyrazista, historycznie mocna. Czy na pewno?

Fakt, mamy mocne krzyżackie korzenie. Ale co z nich wynika dla współczesnego torunianina? Nie mylmy tożsamości z historią. Idea mitu założycielskiego - popularny koncept etnologów - zakłada kulturowe odtwarzanie wydarzenia, które legło u podstaw danej wspólnoty (np. ofiara Jezusa, odnawiana w Eucharystii, tworzy wspólnotę Kościoła). Gdańsk jeszcze w średniowieczu stworzył swój mit wolności - i odtwarzał go zarówno po Kongresie Wiedeńskim (wolne miasto), jak i całkiem niedawno, w czasach Solidarności. Co my zbudujemy na Krzyżakach? Raczej niewiele.

Oczywiście, jest nasz wielki astronom. Mówimy nawet: "gród Kopernika". Wielka postać, mocna ikona - dla miasta, biznesu, uniwersytetu - daje naszej wyrazistej historii kolejny niemiecki rys. Tyle tylko, że dla tożsamości to wciąż za mało. Bo ona wymaga dialogu historii z teraźniejszością. Weźmy takiego Simona Bolivara (przykład z drugiego końca świata, ale pasuje jak ulał): XIX-wieczny bohater walk z Hiszpanami jest w Ameryce Południowej żyjącą legendą, bo kontynent wciąż walczy o wyzwolenie spod obcych wpływów, tym razem amerykańskich.

Kopernika jeszcze niedawno chciał wykorzystać Hitler. Postać niemieckojęzycznego astronoma z czasów Renesansu, który urodził się w Toruniu, a patrzył w niebo we Fromborku, idealnie legitymizowała jego tezy o konieczności "odzyskania" dla Rzeszy Pomorza. Dziś, w dobie etnicznej monotonii, 20 lat po uznaniu przez kanclerza Niemiec Helmuta Kohla granicy na Odrze i Nysie, nie mamy problemu z niemieckością. Dlatego Kopernik jest martwy. Wielki, zasłużony, ale martwy. Oczywiście, wciąż możemy traktować go jako uniwersalny symbol odwagi myślenia. Bądźmy jednak szczerzy - to gratka dla garstki naukowców, a nie atrakcyjna klisza dla mas. Nie przypadkiem o wyświechtanych pomysłach na Toruń mówimy: "piernik i Kopernik".

Problem z o. Rydzykiem

No dobrze, a może tradycja dialogu? W końcu w ogarniętej wojną trzydziestoletnią Europie udało nam się niegdyś zorganizować wydarzenie bez precedensu - Colloqium Charitativum, na którym 27 luteran, 25 katolików i 24 kalwinistów obradowało nad różnicami doktrynalnymi.

Tyle że współczesny Toruń nie kojarzy się z ekumeniczną otwartością, tylko czymś dokładnie przeciwnym. Naszym znakiem firmowym stała się agresywna rozgłośnia redemptorystów. W ogólnopolskich mediach "katolicyzm toruński" stoi w opozycji do "łagiewnickiego", a więc tego otwartego, łagodnego, liberalnego. Jak "Bruksela" jest w depeszach prasowych synonimem UE, a "Waszyngton" - USA, "Toruń" robi za stolicę antysemityzmu, klerykalizmu i nietolerancji. Dlatego, czy tego chcemy czy nie, pytanie o bycie torunianinem jest dziś nieodłącznie także pytaniem o nasz stosunek do Radia Maryja. Bez niego nie da się już rozważać "toruńskości". Boleśnie wytknęła nam to niedawno międzynarodowa komisja, która wyłaniała polskich kandydatów do tytułu Europejskiej Stolicy Kultiry.

To paradoks, że Toruń marzył o tytule Europejskiej Stolicy Kultury, a pierwszym, co przychodzi mi na myśl, kiedy próbuję określić naszą tożsamość, jest prowincjonalizm. Toruń był, jest i najprawdopodobniej zawsze będzie prowincją. Nawet w międzywojniu, kiedy przyjeżdżali do nas luminarze ówczesnej kultury, a w naszym teatrze wystawiano premiery sztuk Witkacego, ten ostatni pisał w liście do swej przyjaciółki: "Myślę o Toruniu jak o małym niebku". Znaczy, sympatycznie, ale gdzie mu tam do twórczego fermentu Krakowa, demonizmu Zakopanego, warszawskich salonów. Prowincjonalne są nasze ambicje, lumpeks na Rynku Nowomiejskim, próby zamknięcia klubu eNeRDe, ludzie tańczący w parach na koncercie elektronicznego Kosheen, skarpety pod sandałami, piernikowa aleja gwiazd, prezydent, który walczy o ESK w stroju Pi i Sigmy. Mamy prowincjonalną drużynę piłkarską, za to z najnowocześniejszym na świecie stadionem żużlowym wyrastamy na stolicę prowincjonalnego sportu, Mekkę kibiców z Tarnowa, Piły i Gorzowa Wielkopolskiego.

Najlepsze, że ten nasz prowincjonalizm ma sporo uroku. Zachwycają się nim, pewnie na zasadzie przeciwieństwa, ludzie z dużych miast. Dla niektórych moich znajomych z Warszawy parę miesięcy bez weekendowego wypadu do urokliwego, spokojnego Torunia, w którym "wszystko jest jakieś takie przyjazne", to czas stracony.

Gnuśniejący Toruń

Lubimy to słyszeć. Jesteśmy wyczuleni na punkcie naszej Starówki, panoramy - toż to jeden z cudów Polski! Prowincjonalizm sprzyja zarozumiałości. Stworzyliśmy własny mikroświat, własne elity. Mamy wspaniały uniwersytet, cenionych w Toruniu artystów. Napisz coś, co trzyma się kupy, odkryj, nakręć film - a już jesteś lokalnym celebrytą, choć w Warszawie zginąłbyś w tłumie. Mimo to czujemy wyższość nad wszystkim i nad wszystkimi: nad Kielcami, Rzeszowami, Olsztynami - bo tam nie ma uczelni z wileńskimi korzeniami i Centrum Sztuki Współczesnej, nad Włocławkiem, Grudziądzem i Chełmżą, bo to pipidówy, nad Bydgoszczą - bo choć większa, to "robotnicza", a my tacy "mieszczańscy" i "intelektualni".

W tym poczuciu wyższości przysypiamy, z braku konkurencji - gnuśniejemy. Obiecujące talenty obracają się w uznane marki, które dumnie obnoszą swoje sukcesy po Toruniu, ale poza nim jakoś nie za bardzo, co ambitniejsi naukowcy wyjeżdżają na staże i badania do zagranicznych ośrodków, co leniwsi - wegetują przyjemnie na wydziałach.

Tak widzę naszą tożsamość. Prowincjonalną, leniwą, mieszczańską, a jednocześnie przyciągającą, odurzającą, do tego żużlową, pro - lub antykatolicką (ale nie obojętną), polską, zarozumiałą. Z wielkimi ambicjami, pustymi słowami, ciekawą historią - i niedostatkiem pomysłów na samą siebie, na przyszłość.

Szlendakowe krzaki

"Tożsamość" to jedno z tych dziwnych słów, które przeczą samym sobie. Coś jak z wiersza Szymborskiej: "Kiedy wymawiam słowo Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości". "Toż samo" zakłada jednomyślność, a przecież - to truizm - nie ma choćby dwóch osób myślących jednakowo. Tożsamość jest pojęciem płynnym, negocjowanym, dynamicznym, nigdy nie ustalonym do końca. Negocjujmy je, póki jeszcze na to czas.

A ten ucieka, bo o zbiorową identyfikację dziś coraz trudniej. Toruński socjolog Tomasz Szlendak porównuje współczesne polskie społeczeństwo do rozłożystego krzaka, na którego gałęziach umiejscawiają się coraz mniejsze kategorie społeczne. Żadne tam klasy, warstwy - raczej nisze. Coraz mniej żyjemy w miastach, coraz więcej - w sieci. Bliskich sobie odnajdujemy coraz częściej nie w sąsiedztwie, a setki kilometrów stąd - grunt, że mają Facebooka albo konto na niszowym portalu tematycznym.

Ma to swoje konsekwencje dla miejskiej tożsamości. Wiele zachodnich miast to dziś upiorne klony z tymi samymi bankami, agencjami zatrudnienia, Starbucksami, Subwayami. Co łączy jeszcze ich mieszkańców? Z drugiej strony, to nasze miejsce zamieszkania wciąż decyduje o dostępie do wielu nisz. Można być wirtualnym fanatykiem, dajmy na to, golfa, ale jeśli w mieście nie ma ani jednego pola do gry, z pasji i tak nici. Koniec końców, torunianie mają szczęście: żyją w wyrazistym mieście. Może prowincjonalnym, zapatrzonym w siebie, podzielonym światopoglądowo - ale na pewno wyrazistym. A jeśli brakuje nam dalszych punktów zaczepienia, to może nie dlatego, żeśmy nijacy, tylko właśnie przez Szlendakowe krzaki.

Czekamy na opinie: redakcja@torun.agora.pl

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji