Witkacy w operetce
Nie chce się, wierzyć, ale to fakt. Witkacy znalazł się w operetce i czuje się do tego całkiem w niej dobrze. Żeby było dziwniej, operetkę tę wystawił na scenie dla dorosłych Państwowy Teatr Lalek "Pinokio".
Pomysł wydawać się może absurdalny, ale przecież i sam Witkacy jest absurdalny, na czym zresztą, jak wiadomo, źle nie wyszedł. Podobnie stało się z "Panną Tutli Putli". Na scenie - choć w tym wypadku lepiej użyć słowa w buduarze - "Pinokia" wyszła ona nie tylko nieźle ale naprawdę dobrze, interesująco i zabawnie, zbierając zasłużone brawa.
Zanim jednak wyjaśnimy co się w tym buduarze działo przedstawmy historię tego dramatu, a właściwie libretto, najmniej chyba znanego ze wszystkich sztuk Witkiewicza. Odnalazł go przed kilkoma zaledwie laty Juliusz Żuławski porządkując rodzinne papiery. Jak podejrzewa. Witkiewicz zostawił rękopis jego matce, by ta przekazała go przyjacielowi domu, kompozytorowi Marcelemu Popławskiemu. Do tego jednak chyba nie doszło. Zielony brulion przeleżał kilkadziesiąt lat, by dopiero dać się poznać czytelnikom w 1974 roku, budząc zrozumiałe zainteresowanie. Historyjka będąca żartem scenicznym, jak chcą jedni, czy pierwowzorem musicali, jak twierdzą drudzy jest błaha i prościutka, prezentująca przy tym typowy witkiewiczowski absurdalny humor.
W atmosferę łódzkiego przedstawienia wprowadzają nas już krążące w pomieszczeniu stanowiącym szatnię i bufet, tajemnicze, wyniosłe, a przy tym roznegliżowane i wyzywające panie. Taki też również, roznegliżowany i wyzywający, przepełniony erotyką, ale nie popadający przy tym w pornografię, jest i sam spektakl. Wszystko rozgrywa się w cieniu łoża i na samym łożu. Mocno, jak widać okrojoną scenografię, uzupełniają jeszcze tylko obite różową materią ściany, jak na buduar kryjący męsko-damskie sprawy przystało.
Erotyka i perwersja występująca we wszystkich dramatach Witkiewicza, wysuwa się tutaj zdecydowanie na plan pierwszy. Na niej też Wojciech Kobrzyński - reżyser widowiska, oparł jego wymowę. Temu samemu celowi podporządkowali się aktorzy żywego pianiu - zmysłowa i bardzo seksowna Tutli Putli Jolanty Adamczyk, jak, i zdecydowana nad wszystko kochać białego człowieka, królowa Tua Tua Ireny Ferworn.
Obok tych postaci grają naturalnej lalki, prowadzone przez aktorów. Zabieg to co prawda doskonale znany, ale w tym wypadku zdający dobrze egzamin, potęgując wymowę sytuacji i podkreślając umowność teatralnej zabawy. Równie dobrym posunięciem służącym temu samemu zresztą celowi jest chwilowe "rozmijanie" się lalek i aktorów, jak również niezależna i interesująca gra tych ostatnich.
Szczególne słowa uznania należą się zwłaszcza Janowi Pieczątkowskiemu, tworzącemu wespół z prowadzoną lalką wyrazistą, pełną autoironii postać kawalera D'Esparges.
Duży wpływ na końcowy efekt miała dynamiczna muzyka jak i fakt szczęśliwego uniknięcia pułapek kryjących się w śpiewanych partiach. Wszystko razem złożyło się na widowisko barwne, dowcipne i utrzymane w żywym tempie.
Rozbawieni miłosnymi perypetiami i przytłoczeni z lekka erotyką mniejszą uwagę zwracamy na to, co kryje się pod tym farsowym obrazem. Po dobrnięciu do szczęśliwego końca - kawaler D'Esparges zdobywa w końcu pannę Tuli Putli - nie zwracamy już uwagi na dobiegające nas głowa tubylców z krainy Tua Tua:
Jedyne piękno na ziemi
w proch się i gruzy rozlata
Zakończył życie nasz świat
od ciosów białego brata.
Nikt się już nigdy nie dowie
jak pięknym było życie
Czeka nas nędzne stworzenia
ohydne szare gnicie.
Nie docierają do nas również, gdy już jesteśmy w szatni, podane spokojnym tonem przez głośnik groźne treści, a to jest przecież także Witkacy. Zepchnięty tu na margines, ale jednak obecny. Absurdalny, wesoły ale i w głębi pesymistyczny, przeświadczony o katastroficznym końcu. Farsa trwa jednak nadal. Podtrzymują ją te same panie, które witały nas przy wejściu.
Cóż dodać. Chyba tylko to że po bilety zgłaszać się należy wcześnie, bo chętnych zobaczenia "Panny Tutli Putli" jest wielu.