Kabaret w monologu
Heinrich Boll, 65-letni prozaik z Kolonii, jest jednym z czołowych pisarzy zachodnioniemieckich i jedynym, do tej pory, literackim laureatem Nagrody Nobla w RFN. W jego dorobku twórczym nie ma jednak ani jednego dramatu.
Skąd zatem prapremiera "Zwierzeń clowna" w Teatrze KAMERALNYM? Po prostu Boll napisał powieść pod tym tytułem, którą przełożyła na polski Teresa Jętkiewicz, zaś adaptacji teatralnej dokonał Józef Opalski
Powieść na pewno dysponuje atutami literackimi, acz nie tak uniwersalnymi jak choćby twórczość T. Manna, A. Zweiga, A. Seghers, B. Brechta - nie mówiąc o dawnych klasykach z Goethem, Schillerem, Heinem czy Rilkem - bo odwołuje się w pierwszym rzędzie do czytelnika z niemieckiego obszaru językowego, lecz przede wszystkim: pojęciowego. Jest tak ściśle związana z psychiką, mentalnością oraz uwarunkowaniami społeczno-obyczajowymi Niemiec, a dodatkowo i specyfiką zachodnioniemieckiego państwa, że jej odniesienia etyczne, moralne i rodzajowe tracą na wartości poznawczej u odbiorcy mniej obeznanego z realiami i stylem myślenia opisywanego kręgu kulturowego.
No, ale wracajmy do teatru. Dziwne, lecz właśnie ta powieść - najpierw w rękach adaptatora, a następnie reżysera, choreografa i jednocześnie głównego wykonawcy, Mieczysława Grąbki - nagle zaczęła żyć własnym życiem scenicznym. Co ciekawsze, ten autentyczny kawałek teatru wyłonił się jakby niezależnie od tekstu. Poprzez niemal filmowe kadry obrazów i dialogów na tle wielkiego monologu bohatera "Zwierzeń clowna". Gdyż, formalnie rzecz biorąc, mamy do czynienia z monodramem. Czyli z opowieścią jednej osoby (Hansa Schniera) o jego nieudanym życiu. I to zarówno w roli członka społeczności buntującego się przeciw narzucanym i przyjętym normom bardzo niemieckiego, odziedziczonego przez RFN po III Rzeszy, stylu nacjonalistyczno-mieszczańskiej egzystencji - jak i w masce klowna, którą wybrał celem uprawiania zawodu artysty. Nieco niższej rangi społecznej. Jest to także chwyt literacki autora, ułatwiający wymowę sarkastycznego spojrzenia na świat spod czapki błazeńskiej. Aliści drwina oraz ironia mają tu ów przyciężki charakter, typowy dla piwoszów z przysłowiowych tingel-tangli, w których występy kabaretowe nie tylko nie stronią od trywialności, lecz ją jeszcze wyostrzają.
Do kształtu narracji, gdzie czas przeszły miesza się z teraźniejszością na małych ekranach biografii tragigroteskowego klowna, który nie potrafi znaleźć wyjścia ze swojej sytuacji niekonsekwentnego buntownika - poza alkoholizmem i odruchami samobójczymi - pisarz dokłada coś w rodzaju rachunku, sumienia pokoleń. Tych starszych które godziły się z rzeczywistością "wielkich Niemiec" i podtrzymywały oraz nadal podtrzymują mit Herrenvolku - a także tych młodszych, które nosząc w sobie kompleks winy usiłowały otrząsnąć się z brunatnej (i nie tylko) tradycji, choć często ich protest doprowadzał zaledwie do objawów zewnętrznej kontestacji. I do pogrubionego satyrycznie oglądu spraw bez nadziei na faktyczne zmiany. Przynajmniej do r. 1963, gdy ukazała się książka Bolla.
Nie stanowi to dla nas - ani społecznej, ani artystycznej rewelacji. Jeśli dodać, że spowiedź Hansa Schniera trwa blisko dwie i pół godzimy, z dygresjami skłóceń katolicko-protestanckich wokół nieszczęśliwej miłości pseudo- klowna do Marii, i to bez zawęźleń intrygi scenicznej - wówczas ryzyko teatralnej prezentacji monologu wzrasta odwrotnie proporcjonalnie do chłonności odbiorczej słuchacza.
W czym tedy upatrywać przyczyn obecności utworu Bolla w TEATRZE KAMERALNYM? Moim zdaniem, doszło do tego nie tyle przez wzgląd na temat (dość ograny, aczkolwiek warto pokazywać jego ujęcie ze strony postępowego pisarza zachodnioniemieckiego) ile dla sposobu realizacji scenariusza. Pomysł Mieczysława Grąbki w połączeniu z projektem scenograficznym Janusza Wrzesińskiego i muzyką Romana Opuszyńskiego, wniósł niewątpliwie do powieściowej relacji powiew prawdziwego teatru. Przy pomocy krzywego zwierciadła kabaretu, z całą jego knajpową wulgarnością, czy to erotyczną, czy polityczną. W zestawieniu ze scenami i scenkami; w stylu "refleksyjnym, a również wręcz obsesyjno-bebechowym". Te warstwy posiłkowej akcji nadały czysto werbalnemu biegowi opowieści pozory dramaturgii. A jeśli pozory potrafiły przybrać formę autonomicznego zjawiska teatralnego, to już sam ów fakt rozwiewa wątpliwości, nagromadzone podczas pokrętnej drogi "ZWierzeń clowna" na deski sceniczne.
Od strony technicznej - scenograf zademonstrował niebanalną skalę wyobraźni plastycznej, dzieląc pudełko sceny (w końcu nie olbrzymiej!) na kilka poziomów i planów gry. Z tym, że podziały są początkowo niewidoczne. Dopiero w trakcie trwania spektaklu odkrywają się spoza kotar - jako przerywniki - nadbudowane piętrowo wnętrza: podrzędnego kabaretu ze skąpo odzianymi gir-laskami, ponad tym zaś finalna, pusta przestrzeń dworca, niczym górny pułap... upadku bohatera. Natomiast po obu bokach kulis ujawniają się miejsca oświetlane reflektorami, gdzie Hans przeżywa porywy i zawody miłosne z Marią (Anna Dymna), które to zdarzenia pchną go do (?) buntu społecznego, także - po drugiej stronie - odsłonki spotkań z ojcem (Andrzej Buszewicz) i agentem reklamowym (Jerzy Święch, Edward Lubaszenko). Same zwierzenia Schniera odbywają się w umownej garderobie wobec partnera słuchacza: kukły klowna, i w narastających zwidach pijackich. Aż do symbolicznego samobójstwa kukły. Stąd przedstawienie otrzyma dwa zakończenia. Jedno z wisielczą atrapą klowna - drugie, żebracze bankruta życiowego na dworcu kolejowym. Jakby jeszcze w oczekiwaniu na... trzecie zakończenie ideowe. Trochę to przedobrzone artystycznie choć zgodne z literackim zapisem.
Grąbka wykazał, jako główna postać monodramu, niezwykłą sprawność i wszechstronność warsztatową. Mówi, błaznuje, śpiewa, tańczy (pantomima), krzyczy, parodiuje (fragmenty filmów "Kabaret" i "Błękitny anioł") wreszcie gra niefortunnego amanta w duecie z Dymną, której przesłodzony liryzm splata się kontrastowo z pruderyjnym wychowaniem. Większość owych wcieleń w szybko zmienianych rytmach i terenie występów nosi znamiona dobrej marki aktorskiej, a niektóre mogą budzić podziw.
I właśnie ta obudowa spektaklu, jakby rozszerzająca błyskami migawek tok relacji słownej, tworzy szczególną - bo utajoną aurę teatru, powiązanego zręcznie z kabaretem na kanwie nie tak przecież błyskotliwego monologu. Powstaje frapujące widowisko, które warto zobaczyć ponad przewlekłym tekstem, wywiedzionym z powieści Bolla.