Artykuły

Na dnie

Zwykle zaczynam swój felieton od uwag, jakie nasunęły mi programy publicystyczne. Tym razem nie chce mi się pisać o telewizyjnej publicystyce, bo mam już powyżej uszu tego bicia piany, młócenia słomy albo pyskówek, jakimi są pseudodyskusje, nieudolnie prowadzone przez kiepsko do tego przygotowanych młodych dziennikarzy, którzy brak wiedzy i doświadczenia maskują udawaną czy rzeczywistą pewnością siebie. Programy te, zamiast wyjaśniać widzom to, czego nie rozumieją, robią im w głowach jeszcze większy mętlik. Znudziło mnie też komentowanie nieustannych "wojen na górze", sprawiających, że dzienniki telewizyjne zmieniają się w kabaret, którego aktorami są politycy z panem prezydentem na czele, oraz inne osoby publiczne. Ostatnio szef Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Janusz Zaorski, który sam na siebie znalazł haka oraz dwaj jej członkowie Markiewicz i Iłowiecki, którzy odwołani przez pana prezydenta, ich zdaniem bezpodstawnie, chcą z własnej woli stanąć przed Trybunałem Stanu, kreując się tym sposobem na bohaterów. W tych wojnach, toczących się dzięki telewizji na oczach całego społeczeństwa, wszyscy wojownicy przegrywają, ośmieszając się, tracąc godność.

Telewizja to medium niebezpieczne, a nawet okrutne. Występując w niej można, zdobyć wielką popularność, zostać wykreowanym na gwiazdę telewizyjną, a gdy się już uwierzy w swoje gwiazdorstwo i zgrzeszy pychą - można, licząc na sukces, ponieść klęskę, spaść z piedestału. Coś takiego przydarzyło się najbardziej lubianej prezenterce Dwójki, dwukrotnej zdobywczyni "Wiktora" - Alicji Resich - Modlińskiej, która nasłuchawszy się i naczytawszy pochwał dla swojej urody, inteligencji i czaru, zapragnęła wybić się na polską Oprah Winfrey. Zrezygnowała więc kilka miesięcy temu ze swojego dotychczasowego zajęcia w TV i założyła własne studio, by produkować w nim dla Jedynki dwa, wymyślone przez siebie i z sobą jako gwiazdą, programy. Pierwszy, zatytułowany "Bliskie spotkania" - to półgodzinne wywiady z ciekawymi ludźmi, prowadzone w tonie lekkiej, towarzyskiej konwersacji. Pani Alicja rozmawiała m.in. z min. Olechowskim, mieszkającą w Los Angeles aktorką Beatą Poźniak, Jerzym Stuhrem, Moniką Żeromską, ale nic z treści tych rozmów nie utkwiło mi w pamięci, choć do dziś pamiętam tematy, jakie podejmowała Oprah Winfrey w swoich, emitowanych w naszej TV, "Rozmowach bez sekretów".

Pełnym blaskiem zajaśnieć miały: uroda, pomysłowość, dowcip, szarm, elegancja, tudzież wszelkie inne walory pani Resich-Modlińskdej w jej godzinnym talk-show pod nazwą "Wieczór z Alicją", nagrywanym z udziałem publiczności w sali warszawskiego Teatru Żydowskiego. Dzięki pracowitości tytułowej bohaterki i kilkunastu zatrudnionych w jej studiu osób, program ten będzie się ukazywać na antenie TVP 1 cztery razy w miesiącu. Dwa "Wieczory z Alicją" już za nami. I był to, niestety, dwukrotny blamaż uroczej pani Ali, która dała żenujący wprost popis złego smaku. Przejawił się on w doborze monologów i dowcipów, którymi uznała ona za stosowne bawić ustami swoich gości widownię - tę w teatrze, śmiejąca się z obowiązku, bo taka była jej rola, i tę przy telewizorach, rumieniącą się chyba ze wstydu za swoją ulubioną prezenterkę. Np. Bogdan Łazuka opowiedział taki dowcip-zagadkę: Wiejski pejzaż, noc, staw i odbijający się w nim księżyc. Go to jest? Odpowiedź: stary bigos, bo miesiąc się odbija. Ryszard Karczykowski, wybitny, a nie doceniony w kraju - jak się żalił - śpiewak operowy, przelicytował Łazukę, opowiadając, jak tłumaczy Japończykom, skąd u niego tak czyste, wysokie tony: osiąga je dzięki trzymanemu w kieszeni dziadkowi do orze chów, którym ściska w odpowiednim momencie swoje jądra. Hecne, no nie? W tym guście były wszystkie żarty w talkshow największej (od czasu przejścia na emeryturę Ireny Dziedzic) damy polskiej telewizji, która zaprosiła jeszcze - pour la hec - wynalazcę ze skonstruowanymi przez niego urządzeniami: do podnoszenia spodni wcześniej opuszczonych i do zabezpieczenia jadła na talerzu przed łakomym sąsiadem przy stole. Z dobrze zwykle poinformowanego czasopisma dowiedziałam się, że ponoć jeden "Wieczór z Alicją" kosztował miliard zł.

Z pewnością o wiele droższy był spektakl sztuki Maksyma Gorkiego "Na dnie" - najnowsza premiera poniedziałkowego Teatru TV, ale jego publiczność doczekała się wreszcie prawdziwego wydarzenia artystycznego. Wspólny sukces odnieśli: reżyser przedstawienia Gustaw Holoubek i wspaniali wykonawcy, bezbłędnie obsadzeni w świetnie napisanych rolach. Grali wprost koncertowo i należałoby wymienić wszystkich, bo trudno w tym gwiazdozbiorze aktorskim kogoś wyróżnić. Każdy miał tu popisową solówkę. Więc wspomnę tylko o kreacji Holoubka, który odtwarzał najbardziej intrygującą postać wędrowca Łuki, starającego się mądrymi radami pomóc rozbitkom życiowym wegetującym w obskurnym domu noclegowym, obudzić w nich, wraz z nadzieją, wolę odmiany swego losu. Z dwóch możliwych interpretacji tej postaci: fałszywego pocieszyciela, przyśpieszającego tragiczny bieg wydarzeń lub człowieka szczerze ludziom życzliwego i pełnego współczucia dla doli tych z dna - Holoubek wybrał drugą. W moim przekonaniu, słusznie.

Prawem serii, teatralnym wydarzeniem tygodnia był także premierowy spektakl Studia Teatralnego Dwójki, które przedstawiło dramat psychologiczny zmarłego w 1980 r. wybitnego austriackiego pisarza Thomasa Bernharda "Rodzeństwo". W tym przedstawieniu, reżyserowanym przez Jacka Gąsiorowskiego, przejmującą kreację stworzył Jerzy Radziwiłłowicz w roli mężczyzny, który po powrocie z kuracji w zakładzie psychiatrycznym do rodzinnego domu, gdzie samotnie żyją jego dwie siostry, uzmysławia sobie, że jego prawdziwym domem stał się dla niego szpital, a rodziną - umysłowo chorzy pacjenci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji