Artykuły

Dwa teatry w jednym tygodniu

TELEWIZYJNY sprawozdawca "Trybuny Ludu", Ryszard Kosiński, nazwał tę sztukę "komedią liryczną". Można i tak. Faktycznie bowiem mamy tu trochę ładnych, sentymentalnych, chwilami wzruszających momentów. Przypomnijmy choćby jak czarująca szewcowa (Magdalena Zawadzka) wzdycha za mężem. Jak obelka jego nieobecną postać w tęsknoty złote malowidła. Jak pełna wdzięku jest ta małżeńska pokuta.

Ale przecież to trwa stosunkowo krótko. Zbyt krótko, abyśmy zapomnieli, gdzie tkwi istota rzeczy. Jak zwykle w sztuce, jak zazwyczaj w życiu sedno sprawy tkwi na początku i na końcu przedstawienia. Czarująca szewcowa... Nie, stanowczo te słowa trzeba wziąć w cudzysłów. O, tak będzie lepiej: "czarująca szewcowa".

... Przecież ta baba robi piekło w domu. I to bez żadnego realnego powodu. Ot, zmienność nastrojów; jak pisał Ignacy Krasicki: "Gusta kobiet, pogody wiosenne..." Mąż ma wszystkiego dość. Ucieka z domu. Aha, teraz przyjdzie czas opamiętania się i liryki. Rozliryczniamy się. Robimy samokrytykę, choć z ostrożna i wstrzemięźliwie. Mąż wraca. Jeszcze trochę westchnień i wzniosłości. Ale dzień świąteczny szybko się kończy. Nim kurtyna opadnie, wiemy doskonale, że wszystko to było tylko niewiele znaczącym intermezzo; jutro poniedziałek, stare małżeńskie piekło rozpocznie się znowu.

I to ma być "komedia liryczna"? Byłbym skłonny interpretować ją raczej w kategoriach weiningerowskich: mizogynizmu, walki płci, "pożerania" samca przez samiczkę...

EKSKURS MALEŃKI TAKI

Niewieścia skłonność do dawania upustu swojej nadwrażliwości, swoim nastrojom i gustom, zmiennym jak owe pogody u Krasickiego, niebezpieczeństwo piekła w domu, były w przeszłości miarkowane czymś, co za Johnem Stuartem Millem nazwalibyśmy "poddaństwem kobiet": wszelkiego rodzaju zależnością żony od męża. Materialną, prawną, obyczajową, psychiczną. Wmawiano niewyemancypowanym jak tylko można było, że są - a jakże - kapłankami domowego ogniska, strażniczkami rodzinnej harmonii itp. I jakoś szło, choć z tysiąca rozmaitych przekazów wiemy, że nie zawsze szło najlepiej.

Przyszła oto era nam współczesna; "poddaństwo kobiet" zostało zniesione, dziś mówi się wszędzie nie o emancypacji, bo to dawno przezwyciężony etap, ale o feminizacji. Równorzędna społecznie, materialnie, prawnie i pod każdym innym względem kobieta nie widzi najmniejszego powodu, aby opanowywać swoje skłonności histeryczne. Zwłaszcza w domu. Tym bardziej w domu, że w zakładzie pracy musi siedzieć cichutko jak trusia, strojąc słodkie minki do najbardziej nawet chamskich i bezwzględnych poczynań szefa.

Biedni mężczyźni! Właśnie odłożyłem arcyciekawe studium socjologiczne o ucieczce mężczyzn z rodziny. Stara to historia: zdetronizowany pan i władca pozostawia tych, którzy odebrali mu berło i tron, własnemu losowi. Powszechna to historia: milionowe liczby męskich porzuceń w Stanach Zjednoczonych - i prawdziwa plaga niepłaconych alimentów, rozmaitych znęcań się po pijanemu i temu podobnych ekscesów, obserwowanych w Polsce.

Biedne kobiety! Obarczone etatem i dziećmi, przy rosnącej obojętności mężczyzny na wszystko, co się wiąże z rodziną, "załatane" i wbrew emancypacyjnej frazeologii bardzo niepewne siebie, łykają wszelkiego rodzaju tabletki uspokajające, przyczyniają się do wzrostu chorób psychicznych, z niepokojem czytają i słuchają o feminizacji...

GDZIE RZYM, A GDZIE KRYM!

Czytam zapisane już rządki liter i myślę sobie: gdzieżeśmy się w ekskursie, który miał być "maleńki taki", zapędzili! Wróćmy zatem do "Czarującej szewcowej".

Myślę, że sztukę tę można było prezentować publiczności dwojako. Bezpretensjonalnie, pogodnie, komediowo i lirycznie. No właśnie tak: młoda, głupiutka dziewczyna; zielono w głowie takiej, wyczynia więc rozmaite fidrygałki, starszy mąż ma dość tego domowego piekła, rusza w świat, potem nadchodzi skrucha, niewiasta dorośleje, mąż wraca i przebacza; coś w rodzaju szekspirowskiego "Poskromienia złośnicy".

To jedna wersja. A druga? Ano właśnie ów weiningerowski, mizogyniczny wymiar. Piekło w domu, walka płci, miłość nierozerwalnie złączona z pewnego rodzaju nienawiścią; coś pod najnowszą falę filmową, której fascynacją jest motyw unieszczęśliwiania czy wręcz unicestwiania mężczyzn przez kobiety.

Wydaje się, że w tekście Lorki było miejsce i na jedną, i na drugą wersję. Reżyser (Maryna Broniewska) wybrał pierwszy człon alternatywy, ale w takim razie należało stonować nieco fragmenty początku i końca sztuki. Żeby było weselej, pogodniej, po fredrowsku. A nie tak drapieżnie, jak to zrobiła Magdalena Zawadzka.

W tym zakresie miałbym zastrzeżenia i do reżyserii, i do kreacji głównej postaci. Cała reszta wykonawców przyjęła ton pogodny, komediowo-naiwny; nic tu, albo prawie nic z "czarnej komedii". Umęczony kaprysami swojej "czarującej" małżonki szewc (J. Nalberczak) może nazbyt serio, z nadmiernym pogłębieniem, wybaczał błędy i winy swojej skruszonej małżonce; zbrakło mi jakoś jego reakcji, gdy pięć minut po rozgrzeszeniu szewcowa wróciła do swej dawnej roli, do robienia piekła w domu; wskazywałoby to, że cały zabieg pedagogiczny, całe "poskromienie złośnicy" na nic się nie zdało. I cóż na to poskromiciel?

Żywą, plastyczną, realistyczną postać Alkada stworzył R. Pietruski. Bardzo podobała się scenografia (K. Gustkiewicz). Słyszałem, jak ktoś zarzucał jej nadmierną teatralność, nie uwzględniającą telewizyjnej specyfiki; nie sądzę jednak, żeby pogląd ten był słuszny. Teatr telewizyjny zapewne posiada swoją własną odrębność; niemniej pozostaje teatrem, w ramach którego jest miejsce na rozwiązania scenograficzne przypominające film, i na rozwiązania bardziej tradycyjne.

AMBITNY ZAMIAR, SŁABSZE REZULTATY

Poznański Teatr Telewizji dał nam Jerzego Mańkowskiego "Balladę żołnierską". To o II Armii Wojska Polskiego, o okresie, kiedy wojna zbliżała się ku końcowi, a Polacy zbliżali się do Berlina. Zasługą autora było wzięcie na warsztat dwóch wątków, które - jak się zdaje - niezbyt często pojawiają się w naszej literaturze tym sprawom poświęconej.

Pierwszym była ta postać polsko-radzieckiego braterstwa broni, która wyrażała się w służbie radzieckich oficerów w polskich oddziałach. Temat niewątpliwie szalenie interesujący; kto pamięta te czasy, ten wie doskonale, ile wokół tego zjawiska było konfliktów, uprzedzeń, ile nieporozumień rzeczywistych - wynikających z odrębności kultury, doświadczenia życiowego, struktury psychicznej wreszcie - a ile plotek, oszczerstw, insynuacji. Mańkowski pokazuję nam dzień powszedni polskiego pułku zmierzającego ku - jak wówczas mówiono - "legowisku faszystowskiego zwierza", w którym polscy żołnierze walczą pod komendą radzieckich oficerów; jak układają się stosunki, jak w ogniu wspólnej walki rodzą się, a następnie wygładzają rozmaite starcia. Frapujące to sprawy; byłbym zarzucił Mańkowskiemu, że to i owo uprościł, tamto i owamto przemilczał, że w sumie dał nam nieco przesłodzony obrazek, a przecież po dwudziestu pięciu latach sojuszu i przyjaźni dojrzeliśmy do czegoś może nie tyle lepszego, co po prostu bardziej autentycznego. Ludzie i społeczeństwa całe dojrzewają - tak jest, dojrzewają

- do coraz większej prawdy. Byłbym, powtarzam, formułował zarzuty wobec autora, gdyby nie to, że jego ujęcia w tym zakresie miały w sobie tak wiele pionierskości, a pionierów raczej należy zachęcać niż krytykować. To ostatnie odłóżmy na inny raz.

Bardzo ciekawy był i inny wątek. Konflikt między dowódcą pułku, skłonnym do - jakbyśmy to dziś nazwali - "żołnierskiego technokratyzimu" i jego zastępcą do spraw politycznych, traktującego różne sprawy frontowe w sposób mniej "militarystyczny", bardziej ludzki, nastawiony nie tylko na to, "jak uzyskać zwycięstwo" - lecz także jak w czasie pokojowym, który nastanie po wojnie, owoców tego zwycięstwa nie stracić.

Rzecz zarysowana bardzo ambitnie. I znów chce mi się stosować wobec Mańkowskiego taryfę ulgową: przymykam oczy i na naiwność, nieprawdopodobieństwo wręcz, tej historyjki z cielącą się krową, dla pomocy której zszedł żołnierz Walasek z posterunku bojowego i naraził się na zarzut dezercji i na bolesną dla prawnika (ongiś oficera wymiaru sprawiedliwości...) bzdurę z wymierzaniem kary śmierci przez dowódcę pułku i jego zastępcę; nawet w najgorętszej bitwie sprawa o dezercję z ewentualnością rozstrzelania żołnierza jest rozpatrywana przez sąd wojskowy. Takiej niepraworządności w Wojsku Polskim nie było - proszę Jerzego Mańkowskiego - żeby dowódca pułku wraz z zastępcą pol-wych, miał być panem życia i śmierci swoich żołnierzy.

Tak czy inaczej rzecz literacko była interesująca. Zyskała bardzo dzięki naprawdę znakomitej reżyserii Tadeusza Aleksandrowicza. Skojarzenie formy teatralnej - z "monodramem" i dokrętkami filmowymi wypadło bardzo korzystnie. O ile przedstawienie "Czarującej szewcowej" skłaniało się ku "prawdziwemu teatrowi", było tradycyjne w najlepszym tego słowa znaczeniu, o tyle przedstawienie Aleksandrowicza oparło się maksymalnie - i szczęśliwie bardzo - na wykorzystaniu wszystkich możliwości, jakie daje teatrowi technika telewizyjna. Tak więc w ciągu jednego tygodnia Teatr TV pokazał nam - z równym powodzeniem - antypody, punkty krańcowe swych technik.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji