Artykuły

Bóg śpi

"Tragedia Makbeta" w reż. Redbada Klijnstry w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Małgorzata Ruda w Teatrze.

Dla swojego "Makbeta" Redbad Klijnstra zbudował monumentalną scenę, przedłużając tę właściwą o prawie jedną trzecią widowni, aż poza kanał orkiestrowy. Zabieg wbrew pozorom nie zbliża aktorów do widzów, w zmienionej przestrzeni akustyka jest fatalna, tekst ledwie słyszalny. Na monumentalnej scenie postawiono wielki owalny stół, kilka fotel i. Najczęściej ten stół okupuje starszy pan, Vel X (Feliks Szajnert), odziany w bury sweterek. Pali papierosy i czyta książkę. Czasem coś z niej cytuje. Bardzo stara się być beznamiętny, demonstruje intelektualny dystans wobec scenicznego świata, ale czasem coś podgrywa, rozmawia z postaciami dramatu.

Najbardziej jednak interesuje go widownia, więc nie za często, ale za to z pełnym przekonaniem, moralizuje, naucza i cytuje. Najwyraźniej sądzi, że my, widzowie, nigdy nie wpadlibyśmy na to, że tragedia Makbeta to tragedia o odpowiedzialności. Definiuje dość banalnie i enigmatycznie to pojęcie, potem filozofuje na temat tego, co jest w życiu najważniejsze - oczywiście życie, i wolność, za którą oddaje się życie. W finale rzuca pointę i zarazem tytuł cytowanej książki "Bóg śpi". I dodaje jeszcze fragmencik z "Burzy". Wszystko, co mówi, mówi do widowni, przy zapalonych światłach, jakby chciał porozmawiać, ale tak naprawdę prowadzi jakiś wykład, myśli za nas, ocenia za nas. A może nawet ocenia nas od niechcenia tym Edelmanem i tą "Burzą". Jego dialog z nami jest pozorny i pozorowany, w istocie mamy zapamiętać wnioski. Dydaktyzm jest pierwszym grzechem tego przedstawienia. Niestety nie jedynym.

Spektakl zresztą pokazuje raczej dramat braku odpowiedzialności, autodestrukcji. Przeniesiony w jakąś bliżej nieokreśloną współczesność analizuje bezmyślność i egoizm elit rządzących. Nikt tu o życie i wolność nie walczy. Liczy się tylko władza i sukces. Tylko ci, którzy tryumfują, mają rację. Tu i teraz, w teatrze współczesnej polityki. Więc drugim grzechem przedstawienia jest znaczne uproszczenie psychologu postaci, ograniczenie jej do żądzy sukcesu, tryumfu. A sukces daje tylko władza. A władza nie ma sumienia, wątpliwości, snuje intrygi, jest śmiertelnie niebezpieczna dla tych, którzy ją sprawują i dla tych, którzy jej podlegają. Klijnstra dokonuje chyba nie do końca świadomie deprecjacji tragicznego świata, niweluje różnice między tymi, którzy niszczą porządek świata i tymi, którzy go bronią. Tych ostatnich właściwie nie ma. Każda deklaracja moralna uczestników posiedzeń przy owalnym stole wydaje się nieszczera. Może dlatego, że - czy rządzi dobry, słaby, zmęczony Duncan (Tomasz Międzik), czy morderca Makbet, czy władzę obejmuje syn zamordowanego króla, Malcolm (Grzegorz Mielczarek) - czuwa wszystkowiedzący i wszystko węszący Scyton (Jerzy Swiatloń) z czarną walizeczką w ręku i słuchawką w uchu. I zawsze kręci się ten sam elegancki morderca-fachowiec, nadzorujący morderców-amatorów. Kolejne ekipy wdzięczą się do mikrofonu i kamery. Mikrofon zawsze jest dostępny dla tych, którzy trzymają władzę. Słowa Banqua nie są nagłaśniane.

Makbet Radosława Krzyżowskiego nie jest demonem zła. Kocha wojnę, krew i sukces. Wojna, krew i sukces podniecają go. Kiedy obmywa z krwi twarz po zwycięskiej bitwie, jest szczęśliwy, świat należy do niego. Obok niego cieszy się ze zwycięstwa Banquo, jeszcze przyjaciel. To wtedy trzy kobiety, ni to pielęgniarki, ni to piosenkarki, podrzucają rozradowanym mężczyznom ideę, myśl o koronie. I Makbet im wierzy. Jak dziecko. Kobiety są równie podniecające jak wojna. Nawet jeśli nie są za piękne. Ten Makbet jest impulsywny i niezbyt mądry. Będzie się włóczyć za tymi dziewczynami z wojskowego trio po knajpach - piosenka prawdę mu powie, pocieszy, potwierdzi nadzieję. W łomocie słów nic słychać, więc łatwiej zawierzyć groteskowemu zespolikowi. To nie przeznaczenie, nie pokusa, to przypadek zadecydował o jego losie. Ale ten Makbet, jak przystało na bohatera naszych czasów, uznaje tylko przypadki szczęśliwe, nie umie przegrywać. Nie pogodzi się z klęską marzeń. Wyrzuty sumienia gnębią go tylko dlatego, ze zabił i nie osiągnął sukcesu, całkowitego sukcesu. Dlatego pogrąża się w chorobie. Dręczy go śmiertelny strach przed daremnością wysiłków, dokucza myśl o bezradności, ale nie ma poczucia winy. Żałuje tylko, że zawiódł jako wykonawca planu.

Lady Makbet (Dominika Bednarczyk) inaczej przeżywa swoją klęskę. Przegrywa podwójnie - jako ta, która opracowała plan zbrodni doskonałej, i jako ta, która zawiodła się na mężczyźnie swojego życia. Jest jednak opanowana nawet w szaleństwie. Wytworna, pozornie nienaganna. Jest w niej i coś z Lady Di, choć może to tylko suknia. Wyraźnie stara się być poprawna. Poprawna towarzysko. Modli się o powodzenie mordu. W scenie powitania Makbeta jest czuła i radosna, chce - tak jak on - szczęścia i sukcesu. Ale szybciej niż Makbet odkrywa nieuchronność porażki, o którą obwinia męża. Nigdy jednak mu tego nie powie. Jej twarz tężeje w maskę, kamera pokazuje ją najpierw na tle "zdjęcia" teatru, potem na pustym już ekranie. Żadnego śladu emocji, jest doskonale nieobecna. Nie warto być, jeśli "nic się na lepsze w życiu nie zmienia", jeśli w triumfie radości tak mało, "zagładę łatwiej już znieść". Poprawnie gra ukochaną żonę, pięknie tańczy w takt piosenki upiornej pseudo-Marleny Dietrich. Z Makbetem - mężczyzną, który okazał się jej nieszczęściem (ten bon mot rzuca, znakomicie zresztą śpiewająca, Ewa Worytkiewicz). Wszystko przeminęło, nie ma już dziewczyny, którą była. Ta Lady Makbet nie jest silna, więc chowa się w szaleństwo, szaleje z rozsądku, czuje się odpowiedzialna za klęskę Makbeta. Nieprzenikniona jak japońska gejsza, krucha jak porcelanowa Figurka. Jej przemiana jest jedyną tajemnicą w tym spektaklu, jedynym śladem sumienia. Do końca skrywała swoją rozpacz. Do końca była lojalna. Nawet wbrew sobie. Żyła w świecie, w którym morderstwo jest dozwolone. Akceptowała taki świat. Tworzyła go, głaszcząc synka Banqua, dziecko, które Makbet skazał na śmierć. Patrzyła, jak Makbet je głaszcze. I milczała.

Krakowski spektakl nie skupia się jednak na szaleństwie władzy. Nie skupia się, prawdę rzekłszy, na niczym. Wszystko jest równie ważne: każda scena wlecze się w nieskończoność, mimo że pomysł pogania pomysł. Nawet nie o oryginalność chodzi, a o bogactwo inscenizacji. Więc film, muzyka, obowiązkowe sztuczne mgły, psychologia i teatralna deziluzja, komizm, patos i farsa, wymieszane dość beztrosko, nie budują jasnej linii interpretacyjnej. Brak tylko napięć, wyrazistej kompozycji scen, rytmu.

Ucieczka od jedynego w miarę jasno zarysowanego tematu wynika może z niechęci do akceptowania tego, co banalne.

W spektaklu wyreżyserowanym przez Klijnstrę Makbeta, szaleńca i mordercę, zastąpi jegomość pospolity, niewysoki, niestary i niemłody, panicznie bojący się spisku. Ten syn prawowitego władcy wygląda tak, jakby właśnie skończył grać w "Klubie kawalerów" (młynareczka z lamówkami, wyraźna nadpobudliwość ruchowa) i przez pomyłkę dostał się na monumentalną Szekspirowską scenę. Malcolm Grzegorza Milczarka to pajac, który sądzi, że prowadzi polityczną grę, że testuje wroga, który chce go zabić lub oddać w ręce Makbeta. Polityczny błazen spotyka się z politycznym ekstremistą Macduffem (Tomasz Wysocki), oszalałym, karykaturalnym mścicielem. Malcolm szarżuje bez żenady, urodził się, aby grać pierwszą rolę w farsie zwanej polityką. Biega, krzyczy wielkim głosem, rzuca się na stół, ale o dziwo jego kłamstwa są tym skuteczniejsze, im bardziej niezdarne. Macduff uwierzył w niego, a może wydaje mu się tylko, że łatwo przechytrzy tego niezręcznego i prymitywnego aktora.

Ten świat nie zasługuje nawet na tyrana. Wystarczy mu skłonny do szarży komik. Tragedia władzy bez sumienia zmienia się w farsę. Gdybyż ta farsa przerażała - nie przeraża. Gdyby chociaż śmieszyła - nie śmieszy. Ale to już nie wina interpretacji, ale wykonania. Grać szarżę, szarżując, kłamstwo, kłamiąc, przesadę, przesadzając - trudno... Obok wzniosłej konstatacji "Bóg śpi" w spektaklu słychać prymitywny rechot Macduffa pytającego Malcolma: nie miałeś baby, naprawdę nic miałeś baby?

Wydawało mi się, że są w tym tekście pytania ważniejsze. Wolę nie pytać, dlaczego zadano te mniej ważne, ani gdzie ten renesansowy mądry władca, o którym miał opowiadać spektakl. Rozumiem, że miedzy konferencją prasową a premierą zmieniono koncepcję. Może za późno, może niepotrzebnie. Zabawa w teatr nic zastąpi myślenia w teatrze.

***

Małgorzata Ruda - krytyk teatralny, publikuje w "Dekadzie Literackiej". Mieszka w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji