Próba w kostiumie premiery
Repertuar Dyskusyjnego Klubu Teatralnego w Teatrze Polskim jest równie ambitny, co pokrętny. "Obywatela Pekosiewicza" grano jako próbę otwartą, bo autor nie wyraził zgody na prapremierę w Bydgoszczy. Z kolei najnowsza premiera nosi tytuł "Mrożek 27", skrywający "Alfę" - dramat w pierwszym obiegu nie drukowany, w teatrach do niedawna z woli cenzury nie grany, obecnie wciąż jeszcze nieznany z powodu wahań autora. Mamy więc znów do czynienia z premierą, która nazywa się próbą, i stanowi - jak oświadczył dyrektor Marczewski: "Pewien etap w pracy teatru". W tym galimatiasie recenzent, który ma obowiązek omawiać "produkt finalny", nie zaś kolejne próby i etapy, może tylko zgłupieć albo zająć się puszczaniem oka do PT Czytelników. Co to państwo wiecie, i my wiemy, ale autor..., ale tantiemy..., ale dla dobra sztuki...
I na tym skończyć wypada żarty, które żartami wcale nie są. Obrazują natomiast niełatwy żywot teatru na prowincji, który ma ambicje, ale żeby je zrealizować musi używać opakowań zastępczych. Bez tego - jak się okazuje - ani rusz.
"Mrożek 27", czyli "Alfa" jest jedną z najbardziej pesymistycznych sztuk autora "Tanga", dramatem, który od pierwszych scen przynosi przeczucie tragedii. Oto przywódca opozycji, internowany w stylowym pałacyku obstawionym przez strzelców wyborowych toczyć będzie samotną walkę o zachowanie twarzy, odpierać naciski przeciwników i zwolenników, domagających się odeń kompromisu. (Mrożek tak go charakteryzuje: "mężczyzna czterdziestoletni, wysoki, barczysty, ciężki, silny"). Alfa (trudno nie domyślić się w nim Wałęsy) wygra wszystkie pojedynki: z Betą - wysokim funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa, z Lambdą - biskupem, który nie stara się nawet zrozumieć jego racji, z głupawą zachodnią dziennikarką, wreszcie z załamanymi bądź przekupionymi przedstawicielami opozycji. (Jedyną obok Alfy; postacią dramatu, której Mrożek nadaje wymiar ludzki, jest Eta - panienka lekkich obyczajów sprezentowana bohaterowi przez pułkownika SB). Ale ani siła moralna, ani słuszność racji nie zdadzą się na nic. Dojmujące poczucie osamotnienia i beznadziei doprowadzą Alfę do końcowej tragedii.
Sztuka Mrożka skonstruowana jest jak najczarniejszy dramat. Inscenizacja Andrzeja Marii Marczewskiego i scenografia Ryszarda Strzembały wrażenie to jeszcze potęgują, zagęszczając atmosferę sennego koszmaru sposobem komponowania przestrzeni scenicznej, dekoracją, światłem. Dramat Alfy staje się więc jakby na bydgoskiej scenie, nieco mniej realny, bardziej przypominający powieści Kafki (do tych powinowactw przyznaje się wszak Mrożek w "Mojej Europie Środkowej"). Może to i lepiej - bowiem dzisiaj, gdy życie zmienia się tak szybko, że sztuka nie jest w stanie za nim nadążyć - granie "Alfy" jako rozrachunkowego dramatu o stanie wojennym byłoby przedsięwzięciem jałowym, na pewno anachronicznym, momentami - być może - niepotrzebnie śmiesznym. Natomiast sceniczna opowieść o człowieku, którego miażdży machina historii - nadaje sztuce rys ponadczasowej prawdy, wolnej od doraźności literackiego pierwowzoru, chwilami zbytnio przypominającego nihilistyczną elegię. Jest to ważne także dlatego, że w kontekście wydarzeń ostatnich tygodni ostrość sformułowań i diagnoza Mrożka wyraźnie zbladła, czasem sprawia wrażenie dokumentu z minionej epoki.
Autor nie tai w "Alfie" sympatii dla pierwowzoru tytułowej postaci. Ma to jednak także niekorzystne implikacje dla konstrukcji utworu. Poza bohaterem tytułowym brak tu bowiem postaci pełnokrwistych - są postawy, schematy i stereotypy, ale nie ma materiału na pokazanie sytuacji człowieka w historii. Stąd też i w przedstawieniu niełatwo utrzymać teatralnie nośny rytm. Pojawia się on jednak na tyle często, by aktorzy nawiązali emocjonalny kontakt z widownią.
Najlepiej udaje się to oczywiście Marianowi Czerskiemu (ale też i Alfa to materiał aktorski co się zowie), młodemu, obsadzonemu jakby wbrew warunkom aktorowi, który precyzyjnie dozując środki wyrazu, wyostrzając ze sceny na scenę dramatyzm reakcji, nadaje swemu bohaterowi jakby podwójną świadomość, przenikliwość, w której mieści się także przeczucie własnego losu. Ta dobra, skomplikowana, bezbłędnie prawie skonstruowana rola, wyraźnie góruje nad całym przedstawieniem. Pozostali aktorzy są natomiast rzeczywiście jakby na etapie próby: Krystyna Bartkiewicz gra na przykład (udanie!) postać z farsy, Józef Fryźlewicz czyni z Bety postać przesadnie demoniczną, zaś Sławomir Zemło sprawia wrażenie, jakby jeszcze borykał się z kilkoma pomysłami na własną rolę. W tym doprawdy bardzo średnim ansamblu dobre słowo należy się natomiast Waldemarowi Czyszakowi, za skromną, a prawdziwie wzruszającą rolę Kappy. Także Lidia Grandys jako Eta prezentuje w większości scen nie tylko świeżość młodości, ale również umiejętności aktorskie.