Mrożek, numer 27
Tytuł bydgoskiego wieczoru jest swoistym kamuflażem: na dwudziestym siódmym miejscu listy sztuk naszego najznakomitszego dramatopisarza figuruje "Alfa". Mrożek pisał tę sztukę mniej więcej wtedy, gdy w Polsce dogasał stan wojenny. Pisał ją, o ile się nie mylę, na zamówienie któregoś z zachodnich teatrów. Parę wystawień odbyło się; utwór nie wzbudził jednak entuzjazmu. Nie zachwycił też zbytnio czytelników wydanego niedługo potem tomiku z biblioteki "Kultury". W kraju sztuka z miejsca znalazła się na cenzorskim indeksie. W istocie nie była zbyt sympatyczna dla tak zwanej pogrudniowej rzeczywistości. Jej akcja została umieszczona w ustronnej, luksusowej willi rządowej, gdzie przewieziono internowanego przywódcę buntu - ludowego trybuna obdarzonego niezwyczajną charyzmą.
Punkt wyjścia oczywisty, ale Mrożek nie napisał przecież interwencyjnej sztuki wypełnionej aluzjami. "Alfa" ma ambicje modelowe. To psychologiczny dramat politycznego leadera nagle odciętego od aktywnego działania, unieruchomionego, osamotnionego, skazanego na dawkowane informacje i starannie dobranych gości. Przed bohaterem defilują: cyniczny ubek, zeszmacony pisarz, obłudny arcybiskup, kretynka z Zachodu, idiotkowata, szczera kurewka, złamany działacz. On góruje nad wszystkimi i dla wszystkich ma właściwą odpowiedź. Ale to tylko pogłębia jego samotność i bezsilność. Wie, że jest w fałszywej sytuacji, wie, że nie może sprostać oczekiwaniom, ogarnia go rozpacz, bezradność. Sam pcha się w śmierć. A wtedy jego małostkowi rozmówcy wznoszą kielichy: toast za legendarnego, wielkiego, martwego leadera.
Niezbyt to przekonujące. Nawet abstrahując od rzeczywistego przebiegu wypadków uwidoczniającego fałsz diagnoz pisarza, nawet rozpatrując wyłącznie psychologiczno-dramatyczny model wyjęty z historycznego kontekstu - trudno doszukać się w "Alfie" szczególnie frapujących obserwacji. Zbyt wiele tu uproszczeń, czarno-białych schematów, zbyt wiele specyficznego, psychologicznego teoretyzowania. Pisząc o dramaturgii Mrożka półtora roku temu w "Dialogu" pozwoliłem sobie na opinię, że "Alfie" trudno wróżyć jakąkolwiek przyszłość teatralną. Raczej - pisałem - pozostanie w literaturze jako świadectwo pewnego typu reakcji na wydarzenia: tych najczarniejszych. Program bydgoskiego wieczoru lojalnie przedrukował to stwierdzenie. Andrzej Maria Marczewski podjął zatem - samą decyzją repertuarową - polemikę z moim sceptycyzmem; zapragnął udowodnić, że sztuka jest mimo wszystko warta grania. Bardzo chciałem się dać przekonać - bezskutecznie jednak.
Marczewski zdawał sobie sprawę, że musi za wszelką cenę oderwać bohatera sztuki od jego mniemanego życiowego pierwowzoru; granie "Alfy" jako sztuki o Wałęsie byłoby absurdem. Stąd zapewne decyzja obsadowa. Ale Marian Czerski, bardzo dobry w "Pekosiewiczu" Słobodzianka, tym razem nie dźwignął roli. Grał tak, jak wtedy: szczerego, prostego, otwartego człowieka. Teraz taki rysunek okazał się jednak nazbyt ubogi, by dźwignąć cały, spoczywający na "Alfie" ciężar dramatu. Aktor nie umiał zapanować nad sceną, nad partnerami, nie umiał wygrywać dialogowych pojedynków. Nie powołał na scenie do życia charyzmatycznego przywódcy. Zatem cały spór stracił swą podstawową wagę, do czego przyczyniły się także słabości niektórych partnerów (choć warto wymienić in plus wyważoną retorykę Józefa Fryźlewicza, zabawną i złośliwą etiudkę Krystyny Bartkiewicz). Reżyser nie potrafił pomóc aktorom, nadać rytmu dialogowi, powypełniać nieustannych dziur scenicznych. Sprawiał wrażenie, jakby wierzył, że z samego wypowiedzenia tekstu narodzi się dramat. Zaufał autorowi - akurat reżyserując sztukę, co jak mało która wymagała pomocy.
Wypada zdradzić, skąd taki kamuflażowy tytuł wieczoru. Sławomir Mrożek nie zgodził się na granie "Alfy". Spektakl prezentowany jest w ramach Dyskusyjnego Klubu Teatralnego. Nie wiem, jakie powody kierowały dramatopisarzem. Jeśli jednak uznał, że teatry winny raczej zapomnieć o "Alfie" - może warto było mu zaufać? Chyba wiedział, co robi.