Artykuły

Motocykl pod ścianą

"Krum" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Koprodukcja TR Warszawa i Starego Teatru w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.

Dawny Warlikowski spalił się na popiół. Nowy wraca do domu.

10 lat temu Krzysztof Warlikowski wziął nas motocyklem Junak na przejażdżkę po swoim teatrze. Po drodze parę razy złapał gumę, była nawet jedna czy dwie dramatyczne wywrotki. Ale nic to - wieczór w wieczór trzymaliśmy reżysera silnie w pasie, a on woził nas podejrzanymi uliczkami aż po blady świt. Z burdelu, wariatkowa i marynarskich spelunek mknęliśmy z brawurą prosto do zamkniętych kościołów i spalonych synagog.

Aż trafiliśmy do rodzinnego domu albo miejsca, które tylko wygląda jak dom. Bo jest opuszczonym kinem, salą w tancbudzie przerobioną na pokój gościnny w bezimiennym izraelskim kibucu. Krum, bohater najnowszego spektaklu Warlikowskiego, wraca do domu. Do walizki zapakował swoje 38 lat i poza tym - nic. Chce być pisarzem.

Asystent Krum

Postać grana przez Jacka Poniedziałka wnosi nowy akcent do teatru Warlikowskiego. W centrum uwagi reżysera znajdują się teraz ludzie banalni, nudni, brzydcy, zdziwaczali. Krum ani nie ma mroku w sobie, ani nie pyta o Boga, ciało i płeć jak jego poprzednicy z "Oczyszczonych", "Hamleta" czy "Bachantek". Zamiast tego pogwizduje w nim pustka. I prześladuje złudzenie, że świat zostawiony kiedyś za plecami wciąż na niego cierpliwie czeka - z kilogramami utraconych możliwości, garstką zapomnianych kumpli (jak Tugati Redbada Klynstry) i porzuconych kobiet (jak Truda Mai Ostaszewskiej). Oraz matką (Stanisława Celińska), za którą się nie tęskni ani nie potrafi z nią rozmawiać. Krum nie jest buntownikiem. Nie może niczego zniszczyć ani ocalić, coś mu się w życiu wymknęło. Więc tylko patrzy na absurdalny ślub, a potem śmierć przyjaciela z dzieciństwa i właściwie nie wiemy, co czuje. Wydaje się najbardziej niedookreśloną postacią ze sztuki. Pełniejszym wariantem jego lęków i marzeń są inni: bogata i seksowna Cica (Danuta Stenka), mrukliwy Szkita (Paweł Kruszelnicki), uparty Taktyk (Marek Kalita), a nawet Dupa-realistka (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik). Poniedziałek asystuje ich szamotaninie niczym akuszer błądzenia. Krum chce przecież być pisarzem.

Obrazy nicości

Inscenizacja tworzy świadome luki w psychologii postaci i chronologii zdarzeń. Brak sceny zerwania Kruma z Trudą, ocalały tylko pozornie przypadkowe rozmowy z matką. W puste miejsca wdzierają się kłamstwa i iluzje.

Spektakl Warlikowskiego rozświetlają kadry nie tyle wysmakowane, ile proste, dyskretne, osobiste. Może już je widzieliśmy, przeżyliśmy, zapamiętaliśmy. Obraz pierwszy: W hotelowym pokoju na starym tapczanie piękna Truda smaruje swoje ciało kremem. Obraz drugi: Syn pracuje w ciemności przy laptopie, jego matka siada obok - ich twarze zostają pomalowane niebieskim

Światłem. O czym powinna być książka, którą chce napisać Krum? Jakie będzie jej pierwsze zdanie: "Wróciłem."? "Matka odeszła"? A może po prostu: "Umarłem, kiedy umarłem..."? Warlikowski patrzy na dramat Levina oczami Kruma i mówi, że tylko śmierć naprawdę zmienia ten parszywy świat. Nie ślub, nie miłość, nie narodziny dziecka. To tylko inne formy pustki.

Wprost i w odbiciu

Trzygodzinny "Krum" to bardzo aktorski spektakl. Patrzę oszołomiony jak grają Stenka, Klynstra, Kalita, i myślę sobie, że wszystkie dotychczasowe analizy aktorstwa w teatrze Warlikowskiego można spokojnie wrzucić do kosza. Zamiast radykalizmu scenicznej nagości, dwuznaczności płciowej czy nagłych eksplozji emocji - prawdziwie tradycyjne, psychologiczne granie. Tyle że reżyser rozrzuca aktorów po scenie, utrudnia im wzajemną komunikację. W kilku sekwencjach rozmówców dzieli szyba, w której odbija się sylwetka partnera. Wygląda to tak, jakby jeden z aktorów był równocześnie za plecami drugiego. Niektórzy stosują chwyty farsowe (Hajewska, Kalita, Nawojczyk), akcentujące karykaturalność postaci, jednak bez demonstrowania pogardy dla ich małości.

Spalony, zdmuchnięty

W "Krumie" Warlikowski mówi szeptem. 42-letni reżyser znudził się skandalami, przekraczaniem barier, prowokacjami estetycznymi. Już nie szuka wroga, nie chce szokować. Dojrzał, sklasyczniał. Jakby coś w nim mówiło: uważaj, tu trzeba spokojnie, bez szaleństwa, pękających żył, okrzyków bólu.

Z jednej strony podziwiam Warlikowskiego, że zamiast okopać się na zdobytych przyczółkach, zwraca się także do widza dotąd nieufnego wobec jego teatru. Ta tonacja narastała od premiery "Burzy", prawie zdominowała "Dybuka". Ale z drugiej strony brak mi tamtej histerii, gorączki. To był wszak niepodrabialny stygmat teatru Warlikowskiego. A teraz świat "Kruma" mógłby bez trudu ulepić Lupa, nawet Jarzyna. Dlatego wolałbym, żeby ten spektakl miał inną temperaturę. Żeby coś w nim nas dusiło, parzyło, bolało.

Jest tam taka symboliczna scena. Oto po śmierci przyjaciela Krum wysypuje zawartość jego urny na stół. Uczestnicy stypy biorą głęboki wdech i zdmuchują prochy Tugatiego z blatu. Myślę, że nie tylko zdmuchują Tugatiego, ale i dawny teatr Warlikowskiego. Reżyser, jakiego znaliśmy dotąd, spalił się w swoim scenicznym świecie na popiół. Teraz buduje sobie nowy, na chłodno, z rozmysłem.

Na razie motocykl stoi pod ścianą. Warlikowski nieprędko wyjedzie z domu, w którym zapadła cisza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji