Artykuły

Perwersja w pigułce

Perwersyjne obsesje, nigdy nie zaspokojone żądze, chore ambicje i niewyżyte tęsknoty; totalne męki intelektu, ciała i duszy targają - prawie przez dwie godziny i to z niemałą siłą - bohaterami Witkacowskiego dramatu "Tumor Mózgowicz", których raz jeszcze powołał do życia dyrektor Teatru W. Bogusławskiego Jan Nowara, realizując wraz z kaliskim zespołem swą drugą już inscenizację tej sztuki.

Napisany w 1920 roku, jeden z najwcześniejszych utworów scenicznych Stanisława Ignacego Witkiewicza, długo nie miał szczęścia do inscenizatorów. Prapremiera krakowska w 1921 roku podobno zakończyła się skandalem, ponieważ "Tumor" okazał się dość ryzykowną towarzyską zabawą "z kluczem" (dziś, niestety, kompletnie nieczytelnym). I pewnie dlatego nikt już potem po niego nie sięgał. Pierwsza po wojnie próba przywrócenia teatrowi tego dramatu przeszła bez echa. Kolejną podjął Jan Nowara jeszcze w Opolu i - jak sam wyznał w jednym z wywiadów - realizacja ta pozostawiła "pewien niedosyt". Stąd też "Tumor" prędzej czy później musiał objawić się w Kaliszu.

Przez tyle lat pomijany czy też niedoceniany dramat Witkiewicza, jeśli spojrzeć nań poprzez pryzmat późniejszych tekstów twórcy czystej formy, wyraźnie zapowiada już owe charakterystyczne rysy, wątki i konstrukcje myślowe, które potem autor rozwinął w swych znacznie dojrzalszych utworach scenicznych. Zbudowany na zasadach logiki absurdu, ma jednak bardziej otwartą strukturę, co sytuuje go bliżej kabaretu niż teatralnej sceny. I w tym też; kierunku zmierza cała "zabawa z Witkacym", jaką proponuje kaliskiej publiczności Nowara, przezornie wzbogacając swój spektakl także o okruchy innych tekstów "wariata z Krupówek".

Całe przedstawienie rozgrywa się w teatralnym holu, który już niejednego inscenizatora urzekł swą urodą. Akcja toczy się głównie na dwóch przeciwległych scenkach, połączonych długim wybiegiem, wzdłuż którego - trochę jak na meczu tenisowym - usadzono publiczność. Z tej perspektywy nie da się wprawdzie zobaczyć wszystkiego, ale też rozmaitych pomysłów, efektów, chwytów jest w tym programie tyle, że na brak wrażeń nie można narzekać. Poczynając od starannie wystudiowanego teatru cieni, poprzez typowo kabaretowe formy jak piosenki czy komentarze konferansjera, aż po parodię telewizyjnych reklam. Mieszają się style i konwencje, narasta kakofonia dźwięków i świateł, w niesamowitym tempie jeden finezyjny efekt goni drugi jeszcze bardziej wyszukany. A wszystko to - o dziwo - znakomicie mieści się w stylistyce "metafizycznego kabaretu".

Nowara czuje nieźle dramaturgię Witkiewicza, umie inscenizować ten typ literatury, potrafi też sprawnie poprowadzić aktorów. Spektakl ogląda się świetnie z podziwem przede wszystkim dla inwencji inscenizatora. Czasem przez widownię przemknie lekki śmiech, częściej jednak tkwi ona w niemym szoku i zdumieniu. Męska część widowni wodzi oczywiście oczyma za urodziwymi i ponętnymi paniami, które ostentacyjnie manifestują swoje erotyczne potrzeby. Jednak w nielicznych chwilach "oddechu" trudno ustrzec się refleksji, że właściwie nie wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. Po co włożono aż tyle pracy w tak mało nośną materię literacką? Dlaczego tak się męczą aktorzy i ich sceniczne wcielenia?

Tumor Mózgowicz (Piotr Szulc) z kaliskiego przedstawienia to postać dość nieokreślona. Może być zarówno genialnym naukowcem, zdolnym dokonać "przewrotu w matematyce i fizyce", co i zwykłym hochsztaplerem, który czasem umie zaimponować innym. A już na pewno nie ma w sobie nic z "potwornego chama". Jest raczej osobnikiem niezdecydowanym, wahającym się pomiędzy megalomańskim poczuciem domniemanego geniuszu a całą górą kompleksów, przytłoczonym na dodatek bolesnymi doświadczeniami swych kolejnych porażek i upadków. Ich główną przyczyną jest mała Izia (świetny debiut Ewy Szumskiej w kaliskim teatrze), zepsute i znudzone dziewczątko z minką niewiniątka, nieustannie poszukujące nowych podniet, co wywołuje u podstarzałego Tumora perwersyjne dreszcze. Twórczego niepokoju dostarcza mu także arystokratyczna małżonka, Rozhulantyna (Małgorzata Andrzejak), osobliwie łącząca w sobie wszelkie cechy wyrafinowanej i zdegenerowanej rasy z biologicznym popędem do nieustannego rozmnażania się. Z tej samej menażerii wywodzi się także Green (Lech Wierzbowski), rywal i konkurent zarówno na polu nauki, erotycznych podbojów, jak i planów panowania nad światem.

Z innych postaci, jakie pojawiają się w tym kręgu, zwraca uwagę nieco bardziej rodzajowy ojciec (Jerzy Górny), choć i on potrafi pokazać pazury. I tajemniczy, dziki książę Tengah (Przemysław Kozłowski). A także dystyngowany lord Persville (Maciej Grzybowski), beznamiętnie komentujący z boku bieg wydarzeń, aby w dogodnym momencie zgarnąć całą pulę.

Jednak, mimo całego uznania dla realizatorów kaliskiego przedstawienia, jakoś trudno nam dziś uwierzyć, że jeden geniusz jest w stanie stworzyć ideę (zwłaszcza teorię matematyczną!), która mogłaby się stać zagrożeniem dla porządku świata, kładąc kres naszej kulturze i cywilizacji. Podobnie jak nie sposób przyjąć, że perwersyjny erotyzm ma dowodzić "dziwności istnienia", a grafomańskie wiersze mogą być kluczem do zrozumienia tajemnic bytu. Niewątpliwie nasz świat jest już "dziwny inaczej".

Gdyby więc odrzucić to wszystko, co wiemy o Witkacym z innych spotkań z jego twórczością, z kaliskiego spektaklu ostanie się przede wszystkim owa piekielna, wręcz karykaturalna, perwersyjna żądza. I to wydaje się najbardziej dziwne, że teatr przywołuje ją w czasach raczej wypranych z wielkich namiętności, kiedy świat rozpaczliwie szuka ratunku na swą impotencję chociażby w błękitnej pigułce zwanej "viagrą", a dreszcze emocji w naukowych kręgach wzbudzają co najwyżej głośne... plagiaty. Ale mistrza na miarę Witkacego, który wyczułby ducha tego czasu i pojąłby jego "dziwność", jakoś nie widać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji