Artykuły

Poddajmy się Witkacemu

W rozmowie z reżyserem, zawartej w teatralnym programie do "Tumora Mózgowicza", pytają Jana Nowarę, czy Witkacy byłby zadowolony z jego przedstawienia. Od odpowiedzi - zresztą słusznie nieskromnie twierdzącej - ważniejsze jest samo pytanie. Świadczy ono, że sztuki Witkiewicza wciąż wystawiają na ciężką próbę zarówno ludzi teatru, jak i jego bywalców.

Chyba żaden reżyser nie zastanawia się, czy z jego przedstawienia byłby zadowolony Mickiewicz albo Wyspiański. Często można odnieść wręcz wrażenie, że Iksiński "robiący" wieszcza jest od tego wieszcza znacznie ważniejszy i tamtego ewentualna dez- lub aprobata, jest artyście kompletnie obojętna. Co innego z Witkacym. "Duch Witkacego" to bestia bardziej nieuchwytna i złośliwsza od "ducha" innych dramaturgów, a przez to prowokująca reżyserów do tym zacieklejszego usiłowania jego uchwycenia.

Jak to zrobił Jan Nowara? Przede wszystkim z wielką rzetelnością i znajomością całego dzieła Witkiewicza. Bez tego niemożliwe byłoby przekonanie, jakie po obejrzeniu "Tumora" powstaje, że Witkacy dokładnie tak to napisał, jak słyszymy ze sceny, z tymi wszystkimi piosenkami, tak brzmiącymi i dokładnie w tych miejscach się znajdującymi, gdzie reżyser postanowił je umieścić. A przecież wiemy, że tych dwadzieścia "piosenek" rozsianych jest po całym i to nie tylko dramatycznym Witkacym. Brawo za scenariusz! Szkoda tylko, że wybierając formę musicalu - metafizycznego, oczywiście - nie udało się uzyskać bardziej wyrafinowanej formy muzycznej. I nie chodzi o to, że te melodyjki zbyt łatwo wpadają w ucho - to nawet powinno być atutem, gdyby nie fakt, że są tak banalne, wtórne i gdzieś od połowy przedstawienia wywołują wrażenie, że słyszymy już ciągle to samo.

O tym, że Jan Nowara czuje Witkacego, mogliśmy się przekonać jakiś czas temu, oglądając jego "Mątwę-Pragmatystów". O ile jednak tam był Witkacy serio, a przy tym scenicznie bardzo precyzyjny, szlachetny, urzekający plastyczną urodą i smakiem kolorystycznym, o tyle tu mamy szaloną zabawę (z)Witkacym, kompletny bzik (notabene "Bzik tropikalny" Grzegorza Jarzyny, który zawojował ostatnie konfrontacje klasyki polskiej, wywarł chyba niemały wpływ na opolskiego reżysera - w tym jak najlepszym znaczeniu, bez odbierania mu prawa do oryginalności).

Karol Irzykowski, niechętny Witkacemu, nazwał "Tumora Mózgowicza" "nudną i pretensjonalną w swym wariactwie piłą". Myślę, że może nawet on mógłby zmienić zdanie, pod warunkiem, że najpierw by się upewnił, co znaczy pretensjonalność w polskiej sztuce końca XX wieku (np. gdyby poszedł na "Młode wilki 1/2"). Nudnym opolskie przedstawienie nie powinno wydać się nikomu. Ma bardzo dobre tempo, jest zwarte, dynamiczne, sprawnie posługuje się zwrotami nastrojów, no i przede wszystkim kipi od "chwytów" i efektów, czasem wręcz wygłupów. Przychodzi tu na myśl Witkacowski termin "nienasycenie" - tyle tego jest.

Z takim też "nienasyceniem" grają aktorzy, choć ktoś nieżyczliwi powiedziałby może, że dla efektu wyłażą ze skóry. Świetni są: Małgorzata Andrzejak w roli Rozhulantyny i Andrzej Czernik jako Green. Na uznanie zasługuje Dariusz Siatkowski w roli tytułowej. Trudno zresztą krzywdzić kogokolwiek niewymienieniem, zwłaszcza że cały zespół znakomicie śpiewa, co powoli staje się specjalnością naszego teatru.

Dość nieśmiały mimo wszystko odbiór premiery zdaje się świadczyć - jak już wspomniano we wstępie - że publiczność nie zawsze wie, jak Witkacego ugryźć i skonsumować. Potrafi docenić wysiłek aktorów i nagrodzić ich - jak to było w minioną sobotę - entuzjastycznymi oklaskami, ale jednocześnie w napięciu milczeć, gdy na scenie dzieją się rzeczy życiowo straszne, ale po witkacowsku okropnie (dokładnie tak) śmieszne, jak choćby owo wyrzucenie dziecka przez okno.

Oddajmy głos Boyowi - wciąż aktualnemu, mimo upływu 70 lat - który jak mało kto potrafił Witkacego zrozumieć i na dodatek w zrozumiały sposób opisać: "Otóż tajemnica przyjemności leży tu w tym, aby się poddać: śmiać się, gdzie usta składają się do śmiechu, bez troski o to, że jest obyczaj płakać, kiedy trup leży na podłodze; a tak samo poddawać się autorowi, kiedy w żarcie wyraża głęboką myśl, poddawać się bez obawy o to, że nas "bierze na kawał".

Poddajmy się więc Witkacemu, Nowarze i aktorom. Witkacy byłby zadowolony. No, może jedynie wolałby, żeby pan K. zamiast pojawić się w roli Lorda Arthura Persville, przygotował mu mocnego drinka pod sztuczną palmą w "Rimini". Wtedy pewnie dałby się nawet namówić na wspólną z panem K. fotkę do kolekcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji