Artykuły

Pogodny płacz poety

WIEŚĆ o przybyciu do Radomia Teatru Narodowego ze spektaklem "Trenów" Jana Kochanowskiego rozeszła się, nie bez udziału prasy, szeroko i szybko. Natychmiast też uruchomiono przeróżne kanały interwencyjno-protekcyjne dla zdobycia biletu wstępu. Doszło nawet do tego, że w bardzo poważnej instytucji i poważnej osobie skradziono zaproszenie. Ludzie kradną przeróżne rzeczy, czasem kradzieże wymykają się jakimkolwiek racjonalnym przesłankom, nie słyszałem jednak dotychczas, by Polak ukradł drugiemu Polakowi bilet do teatru. Należałoby sprawce wykryć i w nagrodę, dać mu bezpłatny karnet na cały sezon. Ten człowiek, prawdopodobnie jakiś szary wyrobnik sekretariatu, chyba wiedział, co kradnie?

Jeździli radomscy miłośnicy teatru, (a snobi też) do stolicy, teraz stolica do nich przybyła. W prawie rok po prapremierze "Trenów" obejrzeliśmy to przedstawienie na scenie Teatru Powszechnego im. J. Kochanowskiego. Jak widać, patron zadziałał. Myślę, że nie tylko. I nie rocznica, i nie bliskie sąsiedztwo Czarnolasu, gdzie przecież ten utwór powstał, odegrały tu decydującą rolę, a chęć przybliżenia miłośnikom teatru odmiennej estetyki. Zapewne w tak wielkim mieście wojewódzkim i na jego obrzeżach, a także rubieżach znalazłoby się widzów, zdolnych wypełnić nie dwa, a kilkadziesiąt spektakli, warunki sprawiły jednak, że "Treny" obejrzało kilkaset osób.

Bez wątpienia było to wydarzenie. Może nie najwyższej rangi artystycznej, bo przedstawienie jest nierówne, jak nierówni jego twórcy i wykonawcy, jak chimeryczny jest jego promotor i główny sprawca. Za to niewątpliwą korzyść wynieśli stąd ludzie wrażliwi, podatni na wzruszenia, nie wstydzący się swoich spontanicznych odruchów. Różnie ten płacz na widowni można interpretować: zblazowany esteta uzna go za efekt tanich i tandentnych chwytów inscenizacyjnych, człek szanujący prawa i obowiązki teatru nie uzna tego za nadużycie. Jeżeli zaś widownia w ciszy i skupieniu śledzi nie tyle rozwój jakiejś akcji, co ewolucję postawy jednego człowieka uzewnętrzniającego swoje nieszczęście - to znaczy, że ten człowiek ma ludziom coś ważnego do powiedzenia. Dlatego go słuchają, wierzą mu, ufają, próbują odnaleźć siebie w doświadczeniach, których los łaskawy im oszczędził. Przypadkowa publiczność, zaopatrzona w darmowe bilety od rady zakładowej, prawdopodobnie opuściłaby to przedstawianie na długo przed jego zakończeniem, jeśli nie brać pod uwagę twarzy Adama Hanuszkiewicza znanej (starszemu pokoleniu) z telewizji.

Atmosferę teatralnego wieczoru współtworzą aktorzy i ich publiczność - obie szanujące się strony. Adam Hanuszkiewicz otrzymał w Radomiu zaufanie pełne i ryczałtem. Nie jest to sytuacja schlebiająca ambicjom artysty (by nie analizować głębiej zmysłu krytycznego widowni), teatr jest wszakże zawsze wielką niewiadomą - nigdy nie można przewidzieć, co ludzi w nim naprawdę poruszy.

Czy wielu ludzi w Polsce wierzyło i wierzy w to, że inscenizacja cyklu wierszy może stać się wydarzeniem teatralnym? Nie może być ich wielu, skoro tego zadania podjął się po raz pierwszy człowiek po czterystu latach od ukazania się pierwodruku "Trenów". Nie można nie docenić takiego śmiałka, niegodne zaś jest pomniejszanie jego odwagi, wysiłku i sukcesu.

Pełne niespodzianek, zaskakujących wzlotów i, niestety, przykrych mielizn są "Treny" objawione nam przez Adama Hanuszkiewicza. A zaczynają się tak pięknie, wierszem Bolesława Leśmiana o Urszuli Kochanowskiej, która marzyła w zaświatach o czarnoleskim domku i rodzicach, wierszem najpiękniejszym, godnymi konkurować z poezją wielkiego Jana. Zwięźle, jasno i precyzyjnie ujawnił nam swój zamysł reżyser pisząc w Programie, że "na dnie wszystkich naszych arcydzieł narodowych tkwi płacz poety", czasem jawnie ukazany, czasem ukryty pod błazeńską maską czy w sielskich obrazach. Odkrycie Hanuszkiewicza na czym innym polega i podziwiać należy konsekwencję, z jaką zostało ujawnione. I odwagę. O żalach, bólach, rozpaczy, kryzysach i ukojeniach nieszczęsnego poety naczytaliśmy się wiele. "Ale jest i pogoda - zauważa Hanuszkiewicz - w pierwszym polskim płaczu naszej poezji, w "Trenach" Kochanowskiego. Myślę, że ta trudna pogoda, która wydobywa się z lamentu poety jest istotną treścią, jest głównym tonem "Trenów". To dla niej, można sądzić, opublikował nam te wiersze poeta. Może po to, żeby dziś, po czterystu latach, były i nam pomocne w chwilach, których los nie przestanie nam nigdy skąpić".

Ładnie i mądrze powiedziane. Tyle że do teatru nie chodzimy szukać ukojenia po ciężkich doświadczeniach losu, idziemy tam z wewnętrznej potrzeby doznań niepospolitych. "Treny" nie mogą tu być jakimś wyjątkiem - przecież oglądają je w przytłaczającej większości rodzice szczęśliwi. Ale chętni doświadczenia czy raczej wyzwania poety, który nawoływał, by "ludzkie przygody ludzko nosić".

Przeszło pół wieku temu Żeromski - "narodowy nauczyciel cierpienia" - opisał niezwykły przypadek kieleckiego szewca recytującego głosem monotonnym w suterenie "Treny". Na marginesie tego faktu zauważa badacz Kochanowskiego, że "niełatwo byłoby dziś usłyszeć i zobaczyć człowieka recytującego przy pracy na głos wiersze". Ba - Karol Irzykowski o gorsze grzechy oskarżał współrodaków czterdzieści lat temu. "Dzisiaj - ubolewał - obserwujemy w upodobaniach duchowych nowego społeczeństwa stoicyzm nowego autoramentu, stoicyzm amerykański, powojenny, utylitarno-antytragiczny, taki, który lekceważy cierpienia duchowe, lecz równocześnie je też wymija (happy end). Ojciec, który by tak bolał jak Kochanowski, mógłby zostać wyśmiany jako człowiek dziecinny, przeczulony, przesadny". Nałóżmy na tę opinię doświadczenia II wojny światowej, tragedię dzieci wietnamskich i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: masowe zbrodnie popełnione na dzieciach wyostrzyły, czy też stępiły naszą wrażliwość? Współczesny czytelnik nie zareagowałby na cierpienie jednostkowe poety-ojca? Chyba jednak nie jest z nami aż tak źle. W jedno natomiast wątpić można, w powstanie współczesnych trenów mianowicie.

Celowo zacytowałem Irzykowskiego, bowiem jego opinie na temat "Trenów" i jego teza o ciekawości nieszczęścia, jego mocy napędzającej artysta i odbiorcę, teza o szukaniu przygody duchowej w tej kategorii moralnej i przekształcanie jej w kategorię estetyczną stanęły u podwalin spektaklu Hanuszkiewicza.

Żeby zagrać dziś "Treny", trzeba mieć opanowaną do perfekcji koncepcję człowieka renesansu i trzeba zgłębić całe zaplecze, czy też tylko literacki sztafaż tych utworów. Reżyser i główny wykonawca zarazem uczynił to niezwykle starannie. Pokazał nam kolosa powalonego nieszczęściem, wciągnął w dramat, tak odległy, a tak człowieczeństwu bliski. Wspomniałem, że stało się tak przy użyciu prostych środków scenicznego wyrazu. Dekorację (Zofia de Ines-Lewczuk) stanowią: krzesło, kołyska i lutnia, czworo aktorów ma do dyspozycji teksty Kochanowskiego i Leśmiana, obecni - jak zwykle u Hanuszkiewicza - amatorzy objawiają swe uzdolnienia w pełnym partnerstwie z zawodowcami. Jest jeszcze balet i muzyka. One też w sposób ważki decydują o efekcie końcowym. Co nie zmienia faktu, że jest to spektakl aktorski. Wtedy natomiast, gdy czasem natrętne zabiegi inscenizacyjne dominują nad aktorem przedstawienie traci na swej szlachetnej prostocie. Na obronę można by powiedzieć, że to nie jest teatr rapsodyczny, nie prosta recytacja "Trenów", tylko zbudowane na nich widowisko z całą dramaturgią i teatralnością".

Kompozycja scen i figur, nawet najdrobniejszych gestów, jest tu wręcz finezyjna, śmiałość i nowatorstwo - taktowne. Przełożyć dosyć w końcu monotonny, miejscami banalny, a nawet trywialny zbiór wierszy na obrazy, wydobyć treści żywe, ponadczasowe, zafascynować nimi współczesnego widza - to jest bardzo trudne i odpowiedzialne zadanie. Te "Treny" są pełnym radości i smutku poetyckim widowiskiem o ludzkiej kondycji. Znaleźliśmy się oto w pobliskim domu, by wysłuchać opowieści ojca o swym dziecku, o swym nieszczęściu i niedoli. Pomnikiem życia rodzinnego nazwał ktoś ten utwór, poematem ujawniającym kryzys człowieka myślącego. Twórcy spektaklu takie nam "Treny" pokazali, potęgując i liryzm, i dramaturgię tekstu. Nie bez znaczenia jest fakt, że Hanuszkiewicz zburzył autorską kompozycję cyklu, niektóre utwory pominął, inne dołożył. Tak postąpić musiał, jeśli miał stworzyć spektakl teatralny. W ten też sposób oglądamy Kochanowskiego ojca i artystę, przede wszystkim jednak artystę, trochę pozera najpierw się pyszniącego, później usprawiedliwiającego. Oczywiście daleki jestem od bezkrytycznego uwielbienia aktorstwa tego świetnego reżysera, i mógłbym tu wypomnieć dosyć elementarne braki i uchybienia dykcyjne, ale przecie nie zmieni to mojej opinii o przedstawieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji