Intencje były najlepsze...
"Charlie bokserem" w reż. Piotra Cieplaka na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie. Pisze Jacek Wakar w Przekroju.
A mogło być tak pięknie. "Charlie bokserem" Piotra Cieplaka na nowo otwartej (fantastycznie funkcjonalnej) Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie na początku wbija w fotele. Scena jest ringiem, właśnie wyszedł na niego Charlie (Leszek Bzdyl), za chwilę rozpocznie pojedynek z przerośniętym Rzeźnikiem z Bostonu. Cała walka trwa kwadrans, Cieplak przeniósł ją żywcem ze "Świateł wielkiego miasta" Chaplina, tyle że obejrzanych tu i teraz. Stąd motoryczna muzyka Kormoranów i brawurowa choreografia Bzdyla, w której slapstick i niezbyt wyszukane gagi sąsiadują z najczystszej wody ironią. Prolog pędzi na złamanie karku, nie dając chwili wytchnienia widzom ani świetnemu zespołowi aktorskiemu z Wybrzeża.
I w tym momencie właściwie kończy się teatr. Cieplak zamienia go bowiem w salę wykładową, a sam przybiera pozę mentora ironisty, swoje wątpliwości i pytania wkładając w usta fałszywego widza (Maciej Adamczyk) rozbijającego na naszych oczach sceniczną iluzję. Oglądamy trochę klasycznych obrazów na slajdach, aktorzy odgrywają bez słów wyrwane z kontekstu sekwencje. Wszystko po to, by udowodnić, że współczesny teatr i w ogóle sztuka w postmodernistycznym zapętleniu zjadają własny ogon. Jedynym wyjściem jest więc powrót do szczerej prostoty. Koniec z łapaniem się prawą ręką za lewe ucho.
Myśl to słuszna i można by ją z grzybkami podawać, tyle że nienowa. Rozumiem, że Piotrowi Cieplakowi nie w smak współczesne trendy. Kłopot w tym, że ich krytyka okazała się podobnie ciężkostrawna jak i piętnowane mody. Cieplakowi doradzam zatem powrót do siebie - w zgodzie z przesłaniem własnego ostatniego spektaklu.